Po dwóch tygodniach świąteczno-noworocznych żegnamy ulubioną Zeytinadę. W Nowy Rok 2021 przyjaciele zabierają nas na wycieczkę do tajemnej zatoki. Przedzieramy się przez plantacje bananów i zarośla, by stanąć przed małym rajem i cieszyć się słońcem i morzem. To był piękny, spokojny, zadumany i szczęśliwy pierwszy dzień nowego roku – byłoby wspaniale, gdyby cały rok był taki!
Zanim udamy się w końcu na wschód, wracamy wzdłuż wybrzeża kawałek na zachód do Olympos, gdzie czekają na nas nasze karty wizowe IKAMET. Po drodze zatrzymujemy się w Konakli u Francois i Patricji, szwajcarsko-hiszpańskiej rodziny, która niedawno wróciła z Iranu swoim kamperem „James Cook”. Od razu się dogadujemy i spędzamy godziny nad wielką mapą Iranu, marząc o naszej podróży do starożytnej Persji. Zobaczmy co będzie dalej, ale póki co szanse na dotarcie do Iranu są niestety niezbyt duże.
Nasz Fred dopomina się o trochę opieki. Moc silnika pogarsza się więc Jaś czyści różne filtry, wymontowuje bak na paliwo i wymienia część węży. W Antalyi udaje się skorygować luz na zaworach do silnika. Na razie jest lekka poprawa ale niezależnie od tego, chcemy zrobić za niedługo wiekszy przegląd.
Po odwiedzeniu Thomasa i Cidem w Olympos (workaway nr 2, blog 4), przejeżdżamy przez góry i przenosimy się do innego małego świata. Na dużej, szerokiej plaży w pobliżu Kumluca, około dziesięciu pojazdów z różnych krajów zebrało się tworząc mały obóz. To kolorowa mieszanka rodzin, hipisów i samotnych podróżników, których łączy wielkie oczekiwanie na otwarcie granicy z Iranem lub Gruzją. Tutaj nad morzem jest spokój i przyjemna pogoda, i można poświęcić czas na np. ubieganie się o Ikamet czy wspólne nauczanie dzieci. Leo i Antonia bawią się z innymi dziećmi i szaleją przez cały dzień. My wykorzystujemy czas na drobne naprawy, a przede wszystkim na intensywne studiowanie map – tu Jasiek jest w swoim żywiole! Niepozorne małe miejscowości po lewej i prawej stronie drogi są zwykle najbardziej kuszące…
Nareszcie odwracamy się od Okcydentu i ruszamy do Orientu! Prawdopodobnie już kilkanaście razy jechaliśmy wybrzeżem między Antalyą a Alanyą. Miejmy nadzieję, że tym razem jest to poraz ostatni (przynajmniej na dłuższy czas). Po drodze odwiedzamy przyjaciół w Belek, wymieniamy olej w silniku (w ramach dywagacji nad mocą Freda), machamy i trąbimy na pożegnanie w Zeytinadzie i końcu przekraczamy magiczną granicę Wschodu i nieznanych nam galaktyk…
W Anamur noce są przytulne, a za oknami grzmi burza i zacina deszczem. Czujemy się jak na statku, bo wysokość Freda sprawia, że odpowiednio nas kołysze… Musimy parę razy w nocy zmieniać miejsce postoju i ustawić auto pod wiatr. W okolicy jest wiele do odkrycia. Stare Anamurium, ukryte jaskinie w klifach i podziemne „dziury” na skalistym brzegu, z których morskie potwory strzelają fontannami do dzieci. Bajkowe miejsca, w których od czasu do czasu opowiadamy bajki, jak np. o rybaku i złotej rybce.
Następną wielką atrakcją jest jaskinia Gilindire. Przy wietrznej, zimnej pogodzie i 7 °C docieramy po stalowych schodach do ukrytego wejścia wysoko nad morzem. Przechodzimy przez niewidzialną barierę… i lądujemy w tropikach przy 24 °C i prawie 100% wilgotności! Zanurzamy się w raju stalaktytów i wapiennych formacji, które zapierają dech w piersiach. Dalej, głęboko w dole jaskini jest gigantyczne, krystalicznie czyste jezioro, do którego chciałoby się wskoczyć (bo jesteśmy już spoceni). Dla nas Gilindire to najpiękniejsza jaskinia, jaką do tej pory widzieliśmy.
Rozgrzani nadmorskim słońcem udajemy się w głąb lądu, w góry Taurus na 1300m npm. Ku wielkiej radości dzieci czeka tu na nas zaśnieżony płaskowyż, dlatego zatrzymujemy się na bitwę na śnieżki (w tym samym czasie docierają do nas zdjęcia z kompletnie zaśnieżonych regionów Europy). W okolicach klasztoru Alahan i noc później Fred i konstrukcja naszego domu na kółkach przechodzi pierwsze testy zimna. Uff, wszystko działa jak powinno! Pomimo odurzających przestrzeni, gigantycznych kanionów i stromo opadających formacji skalnych, lodowaty wiatr i opady śniegu kierują nas z powrotem w stronę morza — odwrotnie niż latem. Jedziemy wzdłuż wąwozu rzeki Goksu Nehri i – ze względu na podobieństwo — wspominamy ”stare czasy” w wąwozie Gorge du Verdon w Prowansji. Niedługo później robimy „patriotyczny” przystanek przy skromnym pomniku cesarza Fryderyka I Barbarossy, który utonął tutaj podczas swojej krucjaty na Bliski Wschód w 1190 roku. I tak łączy się geografia i historia Turcji i Kyffhäuser w Turyngii (legendarnego miejsca spoczynku Barbarossy), które odwiedzaliśmy już wielokrotnie.
Po powrocie na wybrzeże zwiedzamy tajemnicze ruiny Kanlidivane wokół rozległego leja krasowego. Ale to był dopiero początek. Nieco dalej zwiedziliśmy dwa kolejne gigantyczne leje, symbolicznie nazwane „niebem” i „piekłem”. Każdy z nich jest głęboki na około 130m, piekło jest niedostępne (na szczęście), bo jest strzeżone przez piekielnego mitycznego psa Kerberosa, a dodatkowo ściany leja są pionowe. Ponoć Zeus się o to zatroszczył. Można jednak zajrzeć do środka przez wiszącą szklaną platformę… wywołującą gęsią skórkę. Niebo – jak mogłoby być inaczej – oczywiście prześciga piekło. Dumne 200m średnicy i zejście przez tropikalną dżunglę! Nagle stajemy u stóp gigantycznej jaskini. Kilka świątyń i kaplic wskazuje na to, że od czasów starożytnych było to miejsce mistyczne i wyjątkowe. Jaskinia sięga daleko w głąb skał i na końcu coraz bardziej się spłaszcza. Teraz prawie trzeba się czołgać, a potem słyszymy coraz wyraźniej coś… gigantyczną podziemną rzekę, która pędzi tuż pod nami, oddzielona zaledwie kilkoma metrami piargu. To uczucie jakby stać obok ogromnej turbiny w elektrowni — przerażające i majestatyczne jednocześnie.
W Mersin po raz kolejny spotykamy Tilla i Atesa, przyjaciół z Niemiec podróżujących pięknym niebieskim mercedesem 508 i równie niebieskim simsonkiem. Świętujemy urodziny, puszczamy latawce, opowiadamy historie, robimy niekończące się okrążenia z Antonią na motorowerze i słuchamy Neue Deutsche Welle, podczas pysznej kolacji z jajkami w sosie musztardowym. Namiastka domowej atmosfery, a jednocześnie przeciwieństwo tego, co obecnie byłoby możliwe w naszym kraju…
Dwie denerwujące próby naprawy przez Jaśka nieszczelnego podgrzewacza oleju napędowego doprowadziły nas do dzielnicy warsztatowej Mersin. Po kolejnych dwóch próbach wszystko jest znów szczelne. Kontynuujemy podróż do zamku krzyżowców Yilankale, wysoko nad równiną Bramy Cylicyjskiej. Magiczne miejsce, w którym możemy odpocząć przez kilka dni, telefonować z przyjaciółmi i rodziną, wspinać się, grać w badmintona, gotować pyszne jedzenie itp. W niedzielę świętujemy 11. urodziny Leo. Jest marmurkowe ciasto mamy z pieca Omnia, burger taty BBQ i długi wieczór filmowy z „Blues Brothers”. Leo jest przeszczęśliwy i to jest najważniejsze.
Zaledwie kilka kilometrów dalej, w Anavarza, ponownie zagłębiamy się w historycznie ekscytujący teren. Tutaj w środku wielkiej równiny wznosi się łańcuch górski o długości zaledwie kilku kilometrów i wysokości 220 metrów. U stóp leży starożytne miasto o tej samej nazwie. Do tej pory wykopaliska odbywały się tu sporadycznie. Archeolodzy jednak podejrzewają, że to miasto jest jeszcze większe i bardziej imponujące niż Efez. Ale póki co wszystko tu nadal drzemie dobrze ukryte pod gęstym dywanem trawy, na którym dziś radośnie pasą się krowy i owce, od czasu do czasu z rozkoszą ocierając się o resztę antycznej kolumny. Na szczycie góry znajdują się pozostałości górnego miasta, a później zamku ormiańskiego. Na równinie było wystarczająco dużo dobrego materiału budowlanego, stąd widać wiele pozostałości murów zamkowych przeplatanych romantycznie wyglądającymi gzymsami, fryzami i małymi ozdobami.
Jest już połowa lutego, kiedy w końcu udajemy się do prowincji Hatay. Otoczona granicą syryjską i najbardziej wysuniętym na wschód krańcem Morza Śródziemnego (Zatoka Iskenderun) wita nas tutaj wiosna z 22 °C i kwitnącymi drzewami owocowymi. Mijając gigantyczne zakłady przemysłowe, najpierw zatrzymujemy się w Iskenderun, które bardzo przypomina nam portowe miasto Batumi w Gruzji. Im dalej jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża w kierunku Samandag, tym bardziej wzrasta liczba kontroli Jandarmerie ze względu na bliskość Syrii. Nieco później jesteśmy u stóp Musa Dagh. Niektórzy z Was może słyszeli lub czytali książkę Franza Werfla „40 dni Musa Dah”, która traktuje o mordowaniu i wypędzaniu Ormian z tych terenów w 1915 roku. Przejeżdżamy przez dawne wioski Ormian z uczuciem wzruszenia i przytłoczenia, że jesteśmy tak blisko historii.
W końcu docieramy do dawnego kosmopolitycznego miasta Antakya (dawniej Antiochia), słynącego do dziś z tolerancji i będącego tyglem światowych religii — judaizmu, islamu, chrześcijaństwa prawosławnego czy katolickiego, wszystko było i jest tutaj w bezpośrednim sąsiedztwie. Tutaj apostołowie głosili o Jezusie i tutaj Św. Piotr konsekrował pierwszy chrześcijański kościół. Po raz pierwszy w tym mieście wspomniano też nazwę „chrześcijanie”. Tym trudniej sobie wyobrazić, że tylko kilka kilometrów dalej jest Syria — kraj, który nie tylko historycznie, ale także religijnie jest ściśle powiązany z Antakyą, a od lat uwikłany w bezsensowną i nieludzką wojnę zastępczą.
Po 7 miesiącach w podróży po raz pierwszy pozwalamy sobie na trochę luksusu pod solidnym dachem. Ponieważ byliśmy kiedyś nauczycielami akademickimi, bez problemu mogliśmy wynająć sobie apartament w „pensjonacie nauczycielskim”. Pensjonaty dla nauczycieli istnieją w każdym większym mieście, są niedrogie, wygodnie wyposażone i zwykle położone bardzo centralnie. Architektonicznie przeważa tu styl lat 80. „komunistyczny”, który nas nie odstrasza a wręcz nastraja nieco nostalgicznie. Nasze dzieci są szczęśliwe i podekscytowane, że po długim czasie znów mają prawdziwe łóżka i własny pokój z prysznicem. Delektujemy się kilkudniowym urlopem od Freda i wałęsamy po tętniących życiem wąskich uliczkach dzielnicy bazarowej i starego miasta Antakya. Co kilka kroków napotykamy na francuski styl kolonialny, orientalne alejki, secesję i ogromne osmańskie konaki. Kupujemy suszone owoce morwy i jabłka na bazarze, dostajemy w prezencie dużą meze (zestaw przystawek na bazie humusu i jogurtu), odwiedzamy słynne na całym świecie muzeum mozaik i jesteśmy zafascynowani tym kolorowym miastem i jego ciepłymi, otwartymi ludźmi.
Zawracamy na północ, ponieważ terytorium Syrii zaczyna się zaledwie kilka kilometrów od nas na południe. Ostatnią atrakcją prowincji Hatay jest zamek templariuszy w Bakras. Tutaj bezpośrednio pod twierdzą spędzamy noc, z fantastycznym widokiem na równiny i nocnym wyciem szakali. Zaledwie 300 lat temu twierdza zawaliła się w wyniku dużego trzęsienia ziemi i pewnie nadal kryje w sobie wiele cennych skarbów. Dla nas to najbardziej tajemniczy zamek jaki do tej pory widzieliśmy. Tak niepozorny z zewnątrz, ale dopiero po wejściu do środka można wyobrazić sobie jego ówczesny rozmiar. Wędrujemy niezliczonymi korytarzami, tunelami i schodami, wielokrotnie kończąc w ogromnych, na wpół zasypanych podziemnych korytarzach i katakombach. Plac zabaw z widokami zapierającymi dech w piersiach. Jak zwykle Tosię trudno okiełznać, a stromizny i „dziura“ wokół niejedna… Aby uspokoić nerwy wędrujemy doliną pod zamkiem, i odkrywamy stare opuszczone zagrody i prawie rajskie sady.
Przez przełęcz Belen wracamy nad morze i do Iskenderun. Tutaj ponownie spotykamy Petera, naszego przyjaciela z Nowej Zelandii. Jesteśmy na miejscu niecałe 5 minut, a już są z nami trzy inne osoby. Dostajemy za darmo obfitą i pyszną kolację domowej roboty, ktoś inny proponuje nam mieszkanie, i tak zanurzamy się w ekscytujące historie z życia napotkanych ludzi. Znów smakujemy cudownej przyprawy życia podróżnika i magii chwili, otulonej bajkowym zachodem słońca…
Przy całej romantyce podróżowania i odległości od domu… ciąży nad nami cień przygnębienia. Z mieszanymi uczuciami obserwujemy, jak zmienia się świat, jak ludzie rozchodzą się w różnych kierunkach, i każdy uważa, że ma monopol na prawdę. Wydaje się, że radość i lekkość bytu została zniesiona, a rzeczywiste problemy celowo są odsuwane poza opinię publiczną. Niedaleko stąd, dla nas prawie zauważalnie i w odległości zaledwie rzutu kamieniem, wielkie mocarstwa zbroją się i walczą o dominację w regionie. Ich głosy są coraz bardziej agresywne, a „wymachiwanie szabelką” trwa dalej mimo (a może właśnie po linii) zmiany władz amerykańskich. Czy aby nie stoimy ponownie u progu wielkiej wojny, w dużej mierze przygotowywanej za naszymi plecami i niezauważonej przez opinię publiczną? Niestety, ta ważna kwestia (jak wiele innych) jest pomijana w natłoku codziennych debat „Anty-Covidowych”. Niezrozumiałe, bo ile więcej ludzkich istnień jest tutaj zagrożonych… Powyższą myślą, z dala od podróżnej codzienności, kończę ten blog. Jesteśmy na plaży w Yumurtalik, przed drzwiami przechodzi stado owiec, a pasterz uśmiecha się i macha do nas wesoło. Dzieci budują zamek z piasku, a w powietrzu unosi się zapach świeżo upieczonego ciasta bananowego. I znowu jest… ta namacalna… lekkość naszego bytu!
Komentarze (2)
Zazdroszczę, tyle pięknych i historycznych miejsc, egzotyczne spotkania z naturą i ludźmi. Wspaniała przygoda. Powodzenia i życzenia urodzinowe dla Leo. Trzymajcie się ciepło.
Zazdroszczę, tyle pięknych i historycznych miejsc, egzotyczne spotkania z naturą i ludźmi. Wspaniała przygoda. Powodzenia i życzenia urodzinowe dla Leo. Trzymajcie się ciepło.