• Aktualna trasa
  • O Nas
  • Stopka redakcyjna / ochrona danych
  • Wszystkie wpisy
Richtung Knorizont / Kierunek Knoryzont
  • Aktualna trasa
  • Blog z podróży
  • Blog Leo
  • O Nas
    • O Nas
    • Stopka redakcyjna / ochrona danych
  • Wszystkie wpisy
  • PolskiPolski
    • DeutschDeutsch
    • PolskiPolski
19. lipca 202220. lipca 2022

13. Powrót do domu — z Półwyspu Arabskiego do Polski

  • Wczesniej
  • Następny

W domu dziad­ków w Psz­czy­nie panu­je zgiełk. Wró­ci­li­śmy już pra­wie pięć dni temu, a radość ze spo­tka­nia po 2 latach nie­obec­no­ści trwa nadal. Jeste­śmi gosz­cze­ni wystaw­nym jedze­niem, wol­ne chwi­le wypeł­nio­ne są opo­wie­ścia­mi, a dzie­ci cie­szą się prze­strze­nią, ogro­dem i cią­głym doga­dza­niem. W nie­speł­na dwa mie­sią­ce prze­je­cha­li­śmy tra­sę z Oma­nu do Pol­ski, po dro­dze spo­tka­li­śmy sta­rych zna­jo­mych i pozna­li­śmy nowych, a Fred co praw­da nie prze­pły­nął sied­miu mórz, ale prze­je­chał pra­wie 8000 km przez sie­dem kra­jów, i bez­piecz­nie przy­wiózł nas do pierw­szej przy­sta­ni. Tutaj wła­śnie zasta­ła nas wia­do­mość, że sil­ne trzę­sie­nie zie­mi o sile 6,2 nawie­dzi­ło region przy­brzeż­ny wokół Ban­dar Abbas i Keszm, gdzie prze­cież jesz­cze tak nie­da­wo byli­śmy. Na samą myśl mamy gęsią skór­kę… Na szczę­ście licz­ba ofiar jest niska, a nasi zna­jo­mi są bezpieczni.

Codzien­ny kie­rat jesz­cze nas nie dopadł, i mamy nadzie­ję, że uda nam się opóź­nić ten moment jak naj­bar­dziej. By nie tra­cić zbyt wie­le cza­su, wróć­my teraz do począt­ku ostat­nie­go waż­ne­go eta­pu naszej podró­ży — do Omanu. 

Jeste­śmy w tym egzo­tycz­nym kra­ju już ponad 45 dni i z dnia na dzień robi się coraz gorę­cej. Z eki­py przy­ja­ciół podró­ży jeste­śmy ostat­ni­mi w kra­ju, bo tem­pe­ra­tu­ry na począt­ku maja prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­ją nor­mal­ne podró­żo­wa­nie. Więc też co prę­dzej chce­my uciec przed upa­łem i 10 maja pla­nu­je­my wysłać Fre­da z Emi­ra­tów do Ira­nu. Jed­nak… z euro­pej­skie­go punk­tu widze­nia, a tym bar­dziej z nie­miec­kie­go, pla­no­wa­nie jest tu sło­wem nie­mal aro­ganc­kim. Ale o tym póź­niej. W każ­dym razie odpły­nię­cie pro­mu pasa­żer­skie­go jest począt­ko­wo prze­su­nię­te o 3 dni… Mamy więc jesz­cze tro­chę cza­su na pół­noc­ny zachód Oma­nu. Zanu­rza­my się poraz ostat­ni w orien­tal­nej archi­tek­tu­rze i ponad 500.letniej histo­rii potęż­nych zam­ków, i pała­ców oraz całych osad z gli­ny w Bah­la i Jibre­en. Poraz kolej­ny zanu­rza­my się też zbyt głę­bo­ko w pia­sku i zno­wu zako­pu­je­my, i to tuż przed gra­ni­cą z Emi­ra­ta­mi! Na szczę­ście uwal­nia­my się sami z opa­łów i jeste­śmy goto­wi na ostat­nie wiel­kie zaku­py dak­ty­li, przy­praw i soku z mango.

Gli­nia­na twier­dza Bahla
Wie­ża
Widok na twier­dzę Bahla
Orien­tal­ny pałac Jibreen 
Malo­wa­ne stro­py w Jibreen 
Straż­nicz­ka zamkowa
Widok z zam­ku w Jibreen 

300 km póź­niej prze­kra­cza­my gra­ni­cę do Emi­ra­tów w oazie al-Ain. Wszyst­ko prze­bie­ga bar­dzo spraw­nie i miło, a hoj­ny emi­rac­ki cel­nik daje nawet dzie­ciom spo­rą sumę pie­nię­dzy na lody. Co za powi­ta­nie! Tosia odwdzię­cza się piek­nym rysun­kiem. Zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów dalej znaj­du­je­my ład­ne miej­sce par­kin­go­we przy torze wyści­go­wym wiel­błą­dów w Duba­ju na skra­ju pusty­ni. Tutaj oglą­da­my kil­ka tre­nu­ją­cych wiel­błą­dów, wska­ku­je­my w ramach prysz­ni­ca pod zra­sza­cze traw­ni­ko­we, i się ochładzamy.

Naj­bliż­sze dni wypeł­nio­ne są orga­ni­zo­wa­niem prze­pra­wy pro­mo­wej. To ist­ny mara­ton po labi­ryn­cie cha­osu i samo­wol­ki. Pro­blem pole­ga na tym, że samo­cho­dy i ludzie są „frach­to­wa­ni” oddziel­nie przez róż­ne fir­my prze­wo­zo­we. Pro­ce­du­ra dla Fre­da jest sto­sun­ko­wo pro­sta i jasna – już raz ją prze­ra­bia­li­śmy. Nato­miast prom pasa­żer­ski to inna baj­ka, ponie­waż jest to pań­stwo­wa irań­ska fir­ma żeglu­go­wa, któ­ra jako jedy­na obsłu­gu­je pasa­żer­skie połą­cze­nie pro­mo­we do Emi­ra­tów. Ze wzglę­du na sank­cje sprze­daż bile­tów pro­wa­dzo­na jest czę­ścio­wo ofi­cjal­nie przez agen­cję z Emi­ra­tów – po zawrot­nych cenach. Prze­lot z Duba­ju też było­by alter­na­ty­wą, ale bile­ty są jesz­cze droż­sze, a kwe­stia szcze­pień bar­dziej restryk­cyj­na. Kie­dy więc 9.maja (pierw­szy dzień, gdy biu­ro jest otwar­te po 2 tyg waka­cji) chce­my kupić wresz­cie nasze bile­ty na 13.maja, dowia­du­je­my się, że prom jest w peł­ni zare­zer­wo­wa­ny (!) i następ­ny dopie­ro za tydzień. Ta zła wia­do­mość prze­ka­za­na przez wyjąt­ko­wo nie­przy­ja­znych pra­cow­ni­ków, w eks­tre­mal­nym upa­le, z zor­ga­ni­zo­wa­nym już frach­tem dla Fre­da i per­spek­ty­wą utknię­cia tutaj na kolej­ny tydzień (to bez Fre­da), powo­du­je nagły przy­pływ eks­tre­mal­nych emo­cji… na szczę­ście kon­tro­lo­wa­nych. Dzię­ki uro­ko­wi Tosi oraz licz­nym wła­sno­ręcz­nie nama­lo­wa­nym i pod­pi­sa­nym obraz­kom roz­da­wa­nym w trak­cie naszej podró­ży, mamy jesz­cze asa w ręka­wie – kon­takt do irań­skie­go sze­fa pro­mu pasa­żer­skie­go. Po kil­ku tele­fo­nach i godzi­nach pisa­nia wia­do­mo­ści na whats-app, dosta­je­my od nie­go sło­wo, że następ­ne­go dnia bile­ty dla nas będą – Inshal­lah. I dosta­li­śmy je – za nie­ca­łe 600 euro (w tam­tą stro­nę zapła­ci­li­śmy 250 euro). Cóż, cza­sa­mi trze­ba po pro­stu zmie­nić priorytety…

Zanim 12.5. wyśle­my Fre­da przez Zato­kę Per­ską, wyko­rzy­stu­je­my czas na pako­wa­nie i prze­pa­ko­wy­wa­nie rze­czy, spa­ce­ry po Shar­jah, zwie­dza­nie Muzeum Żeglar­stwa, wie­czo­ry kino­we np. z Gan­giem Olse­na i relaks na pięk­nej pla­ży. Po tym, jak prze­ka­za­li­śmy Fre­da w ręce pra­cow­ni­ków por­tu, prze­nie­śli­śmy się na ostat­nią noc do – dla nas – luk­su­so­we­go hote­lu Red Castle, któ­ry zna­li­śmy już z podró­ży w tą stro­nę. Po kró­lew­sku świę­to­wa­li­śmy ostat­ni wie­czór na Pół­wy­spie Arab­skim z wie­czor­nym szwedz­kim sto­łem, base­nem na dachu i kli­ma­ty­za­cją, i z melan­cho­lią zasta­na­wia­li­śmy się, kie­dy następ­ny raz odwie­dzi­my to egzo­tycz­ne miejsce. 

Następ­ne­go ran­ka z ple­ca­ka­mi w świet­nych nastro­jach uda­li­śmy się do por­tu, by zająć miej­sce na pro­mie pasa­żer­skim. Jed­nak im bli­żej bra­my, tym bar­dziej wszyst­ko wyda­wa­ło się podej­rza­nie ciche. Bra­ma była zamknię­ta. Spóź­ni­li­śmy się – to nie­moż­li­we, byli­śmy punk­tu­al­nie…?! W koń­cu zna­leź­li­śmy kart­kę A4 samot­nie trze­po­czą­cą na wie­trze: „Prze­pra­wa pro­mem prze­ło­żo­na o 2 dni z powo­du złej pogo­dy!” Czy moż­na się zło­ścić? Nie bar­dzo, bo prom to lek­ki kata­ma­ran i dość nie­sta­bil­ny a fak­tycz­nie prze­wi­dy­wa­no burze i sil­ny wiatr. Nam po pro­stu opa­dły ręce, bo Fred prze­cież huś­tał się już na morzu. Jed­nak dzie­ci cie­szy­ły się nową per­spek­ty­wą – jesz­cze dwie noce w pięk­nym hote­lu z gigan­tycz­nym tele­wi­zo­rem, base­nem na dachu i bufe­tem śnia­da­nio­wym. I tak się sta­ło. Opcja prze­lo­tu nie wcho­dzi­ła w rachu­bę, więc wyko­rzy­sta­li­śmy jak naj­le­piej ponow­ną przy­mu­so­wą prze­rwę. Koszt 40 euro za noc w hote­lu były do ​​prze­bo­le­nia, a czas ocze­ki­wa­nia spę­dzi­li­śmy na pla­no­wa­niu tra­sy powro­tu i stu­dio­wa­niu map, na dłu­gich spa­ce­rach po dziel­ni­cy, kinie domo­wym i jedze­niu bur­ge­rów. Mimo luk­su­su wszy­scy dość szyb­ko zatę­sk­ni­li­śmy za Fre­dem i wol­no­ścią „w dro­dze”. W mię­dzy­cza­sie zmarł dłu­go­let­ni pre­zy­dent ZEA i zapo­wia­da­ny był dłu­gi okres żało­by naro­do­wej z prze­rwa­mi w pra­cy wszyst­kich urzę­dów pań­stwo­wych. Hmmm… czy będzie to doty­czy­ło rów­nież odpra­wy cel­nej i pra­cy na gra­ni­cy? Ale o 15.5. wsia­da­my na prom i może­my wresz­cie poma­chać do kur­czą­ce­go się w odda­li por­tu Shar­jah. Żegna­my Pół­wy­sep Arabski!

Wszę­dzie świet­ne auta zabyt­ko­we w Sharjah
Tosia ma dobry gust…
Dwa na dwa!
Shar­jah beach — Tosia gotu­je kolację!
Spusz­czo­ne fla­gi na żało­bę narodową 
Kapi­tan Leo roz­po­czy­na manew­ry wycho­dze­nia z por­tu w Dubaju!

Tak jak poprzed­nio, prze­pra­wa pro­mem przez Zato­kę Per­ską znów mia­ła w sobie coś magicz­ne­go, z pięk­nym zacho­dem słoń­ca i nie­zli­czo­ny­mi stat­ka­mi na tej wyjąt­ko­wo cia­snej a tak waż­nej tra­sie świa­ta. Tuż przed pół­no­cą docie­ra­my bez­piecz­nie do hote­lu w Ban­dar Abbas i pada­my z nóg – zmę­cze­ni, ale szczę­śli­wi – wresz­cie Iran! Następ­ne­go dnia rano Jasiek wyru­sza do por­tu po Fre­da. Znów z uśmie­chem i dużą por­cją cier­pli­wo­ści po czte­rech godzi­nach stem­plo­wa­nia i robo­ty papier­ko­wej w sze­ściu punk­tach kon­tro­l­nych wyjeż­dża Fre­dem na wol­ność. W tym cza­sie dzie­ci i ja spo­ty­ka­my prze­mi­łe­go Irań­czy­ka Baba­ka i jego syna Kari­na – to przy­ja­ciel podróż­ni­ków i przy­ja­ciel przy­ja­ciół. Spę­dza­my cały dzień razem, Babak ota­cza nas tro­skli­wą opie­ką, zała­twia kar­tę tele­fo­nicz­ną i wymia­nę pie­nię­dzy. A mię­dzy tym wszyst­kim roz­ma­wia­my o marze­niach i pla­nach, o przy­szło­ści jakiej życzy­li­by­śmy sobie. Nie­ła­twe to tema­ty w Ira­nie. Wie­czo­rem docie­ra do nas zmę­czo­ny ale zado­wo­lo­ny Jasiek, a kil­ka godzin póź­niej żegna­my się ser­decz­nie z Baba­kiem i Kari­nem. Pierw­szą noc w Fre­dem po prze­pra­wie spę­dzi­li­śmy na naszym „sta­rym“ miej­scu przy pla­ży w Ban­dar Abbas. Następ­ne­go ran­ka roz­pa­ko­wu­je­my baga­że, przy­go­to­wu­je­my Fre­da do jaz­dy i… w koń­cu rusza­my wzdłuż wybrze­ża na pół­noc, z każ­dym km tro­chę bli­żej domu. 

W cią­gu następ­nych dwóch dni uda­je nam się prze­je­chać dobre 800 km pomi­mo sil­ne­go wia­tru czo­ło­we­go i odpo­wied­nio pora­ża­ją­cej śred­niej pręd­ko­ści 65 km/h. Nic nie zachę­ca do posto­ju. Tem­pe­ra­tu­ry się­ga­ją już pra­wie 50°C i jeśli wycią­gnąć rękę z jadą­ce­go samo­cho­du, to nie czu­je się chło­dzą­ce­go wia­tru tyl­ko wibru­ją­ce gorą­ce powie­trze. Ta część wybrze­ża Zato­ki Per­skiej jest poświę­co­na petro­che­mii. Z powo­du nie­sprzy­ja­ją­cych warun­ków atmos­fe­rycz­nych powie­trze jest bru­nat­ne od smo­gu, a widocz­ność cza­sa­mi mniej­sza niż 50m. Opra­że­ni opa­ra­mi che­micz­ny­mi i gorą­cem docie­ra­my do duże­go por­to­we­go mia­sta Busher, gdzie wzmac­nia­my się loda­mi i fala­fe­lem. Nie­ste­ty noc nie daje ochło­dy ani odpo­czyn­ku, bo wszyst­kich (oprócz Jaś­ka) drę­czą i kąsa­ją paskud­ne moski­ty. Nie wia­do­mo skąd się wzie­ły. Mimo zmę­cze­nia rano sku­si­li­śmy się na świet­ne Muzeum Mor­skie w Busher i dowie­dzie­li­śmy dużo o histo­rii, geo­gra­fii i przy­ro­dzie Zato­ki Per­skiej. Po kil­ku nie­uda­nych pró­bach w koń­cu uda­ło nam się zatan­ko­wać wystar­cza­ją­cą ilość ole­ju napę­do­we­go (znów w pre­zen­cie…) i może­my kon­ty­nu­ować podróż. Znów jedzie­my pod wiatr a powie­trze dzia­ła jak opa­lar­ka. Ze wzgórz nad Sar­dasz­tem obser­wu­je­my ogrom­ne poża­ry – kon­tro­lo­wa­ne wypa­la­nie pól, aż w koń­cu docie­ra­my do Szusz­tar. Po dro­dze mamy już mniej kon­tro­lo­wa­ne bli­skie spo­tka­nie w pick-upem prze­ła­do­wa­nym sło­mą, któ­ry z łosko­tem zaha­cza o nasze lewe luster­ko. Po wymia­nie spoj­rzeń i bez­rad­nym roz­kła­da­niu rąk każ­dy rusza w swo­ją stro­nę, a Jasiek mon­tu­je zapa­so­we luster­ko, któ­re wozi­my od pra­wie 2 lat. Co tam, w koń­cu na coś się przydało.

Tem­pe­ra­tu­ra jesz­cze w zakre­sie pomiarów!
Powy­żej 50° na desce rozdzielczej…
Bli­skie spo­tka­nia drogowe…
Pięk­na mapa Ira­nu i Zato­ki Per­skiej na pod­sta­wie zdję­cia sate­li­tar­ne­go i mode­lu 3D w Muzeum Busher.
Muzeum Mor­skie w Busher
Wzgó­rza przy Sardasht

W mie­ście Szusz­tar nale­żą­cym do UNESCO abso­lut­nie nie może­my zna­leźć odpo­wied­nie­go miej­sca par­kin­go­we­go, więc lądu­je­my w pań­stwo­wym, opusz­czo­nym hote­lu Tourist Inn z dużym par­kin­giem i ogrom­ny­mi poko­ja­mi za jedy­ne 10 euro za noc. Stąd wyru­sza­my na wie­czor­ne zwie­dza­nie mia­sta i wyda­je nam się, że jeste­śmy tu pierw­szy­mi tury­sta­mi od dłuż­sze­go cza­su. Na uli­cy wita nas i macha do nas pra­wie każ­dy, i wyda­je się, że nasza popu­lar­ność (poprzez face­bo­ok i insta­gra­ma, z któ­rych sami nie korzy­sta­my!) czę­sto nas wyprze­dza. Nici więc z bycia inco­gni­to. To nie­za­mie­rzo­ne „sta­nie na świecz­ni­ku” coraz bar­dziej męczy i sta­ra­my się o kom­pro­mis mię­dzy zro­zu­mie­niem a aser­tyw­no­ścią. Ze stro­ny miesz­kań­ców spo­ty­ka nas mie­szan­ka ogrom­nej rado­ści i cie­ka­wo­ści, któ­ra jed­nak nie zna gra­nic i jest bez par­do­nu. Trud­ne… W zależ­no­ści od for­my dnia i tem­pe­ra­tu­ry powie­trza, jeste­śmy mniej lub bar­dziej dyplo­ma­tycz­ni. W każ­dym razie koń­czy­my zwie­dza­nie tego fascy­nu­ją­ce­go mia­sta, w naj­smacz­niej­szej i naj­bar­dziej auten­tycz­nej restau­ra­cji (dom Mosto­fi) jaką odwie­dzi­li­śmy w Ira­nie. Ugosz­cze­ni w sta­rej per­skiej wil­li delek­tu­je­my się przy­sma­ka­mi taki­mi jak np. kur­czak sma­żo­ny w maśle z irań­skim ryżem, czy gulasz z jagnię­ci­ny z suszo­ny­mi śliw­ka­mi. Wra­ca­my do hote­lu wędru­jąc bocz­ny­mi ulicz­ka­mi sta­re­go mia­sta, spo­ty­ka­my w jego labi­ryn­tach zabaw­ne­go eme­ry­to­wa­ne­go Ame­ry­ka­ni­na z Ira­nu (tak, to moż­li­we!) i podzi­wia­my mły­ny wod­ne UNESCO w roman­tycz­nym noc­nym oświe­tle­niu przy łagod­nej tem­pe­ra­tu­rze 35°C tuż przed północą.

Fan­ta­stycz­na kola­cja w Mosto­fi house
UNESCO Mły­ny wod­ne za dnia
…i nocą.

Po tym, jak następ­ne­go ran­ka uda­ło nam się zwie­dzić mły­ny wod­ne, uda­li­śmy się na pół­noc­ny-zachód i pod­nó­ża gór Zagros, licząc tam na chłod­niej­sze powie­trze. W mię­dzy­cza­sie nasz ter­mo­metr wewnętrz­ny i zewnętrz­ny wie­lo­krot­nie zatrzy­my­wał się na 50°C lub poka­zy­wał błąd, gdy gór­na gra­ni­ca pomia­ru zosta­ła prze­kro­czo­na… Po dro­dze szu­ka­jąc noc­le­gu wje­cha­li­śmy w dolin­kę, i nie mogli­śmy uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście – nie zasnę­li­śmy i nie obu­dzi­li­śmy się zla­ni potem! Zosta­li­śmy tu od razu 2 dni i wędro­wa­li­śmy wie­le kilo­me­trów, prze­no­sząc się z powro­tem do wadi Oma­nu. Mija­li­śmy opusz­czo­ne pola i cha­ty na tara­sach, wszę­dzie plusz­cza­ła woda, doli­ny zmie­nia­ły się w wąwo­wy, coraz węż­sze i węż­sze. Na koniec kąpa­li­śmy się w skal­nym base­nie i czu­li­śmy się jak w raju. Mały szok wie­czo­rem iście z hor­ro­ru Arach­no­fo­bia. W pół­mro­ku oglą­da­li­śmy film, gdy zauwa­ży­łam na sufi­cie nad nami prze­my­ka­ją­cy duży ciem­ny cień. Opa­no­wa­nym ruchem prze­kie­ro­wa­łam Tosię i sie­bie do łazien­ki, pod­czas gdy pano­wie zaję­li się łapa­niem oka­zu do sło­ja… taran­tu­li wiel­ko­ści dło­ni z rodzi­ny Lyco­si­dae. Jakimś cudem nie dosta­łam zawa­łu… Cie­ka­we, że gdy ten pająk kil­ka dni wcze­śniej sie­dział przy oknie Tosi, Jaś twier­dził, że go spa­cy­fi­ko­wał i prze­niósł dale­ko od auta… hmmm bez komen­ta­rza. Widocz­nie ten wła­śnie okaz jed­nak nas polu­bił i chciał jesz­cze tro­chę podró­żo­wać z nami.

Doli­na w Górach Zagros
Pozo­sta­ło­ści wiosek
Wędrów­ka wąwozem

Z wia­trem i w nie­biań­sko chłod­nych tem­pe­ra­tu­rach kon­ty­nu­uje­my podróż przez góry do mia­sta Ker­man­shah. Po dro­dze podzi­wia­my suro­we kur­dyj­skie góry i pra­co­wi­tość ludzi, któ­rzy upra­wia­ją swo­je czę­sto stro­me i kamie­ni­ste pola na zbo­czach gór­skich, bez dostę­pu nowo­cze­snych maszyn rol­ni­czych. W Ker­man­shah kupu­je­my na baza­rze praw­dzi­wy kur­dyj­ski dywan, a wie­czo­rem ponow­nie spo­ty­ka­my się z Peti i Arne z ich dzieć­mi. Wspól­nie kon­ty­nu­uje­my podróż do Jaski­ni Quri, wie­czór wypeł­nio­ny jest opo­wie­ścia­mi, pisz­czą­cy­mi weso­ły­mi dzieć­mi i pomy­sła­mi tras na podróż powrot­ną. Następ­ne­go dnia, po krót­kiej wizy­cie w jaski­ni i spo­tka­niu Tosi z jado­wi­tym skor­pio­nem (na szczę­ście oby­ło się bez nie­przy­jem­nych kon­se­kwen­cji), kon­ty­nu­uje­my jaz­dę na pół­noc­ny zachód w oko­li­ce gra­ni­cy z Ira­kiem i wgłąb kur­dyj­skich gór. Jeste­śmy pod wra­że­niem dum­nych z wła­snych tra­dy­cji, uprzej­mych i dys­kret­nych ludzi oraz suro­we­go gór­skie­go regio­nu, w któ­rym żyli cał­ko­wi­cie odizo­lo­wa­ni i samo­wy­star­czal­ni w trak­cie i po woj­nie irac­ko-irań­skiej. Tutaj robi­my sobie dzień prze­rwy, roz­pa­la­my ogni­sko, pozwa­la­my dzie­ciom wyba­wić się do woli i przy­go­to­wu­je­my do prze­kro­cze­nia gra­ni­cy z Ira­nu do Tur­cji. Kolej­ny przy­sta­nek to Sanan­daj, kolej­ne małe irań­skie mia­stecz­ko, kolej­ny bazar, kolej­ne pięk­ne Muzeum Etno­gra­ficz­ne… Czu­je­my, że nad­szedł czas opu­ścić Per­sję, a radość z powro­tu do Tur­cji rośnie z dnia na dzień – w koń­cu zyska­ła ona sta­łe miej­sce w naszych podróż­ni­czych sercach.

Bazar w Kermanschah
Kur­dyj­ski drwal
Ruch dro­go­wy na serpentynach…
Kur­dyj­skie góry
Far­bo­wa­ne pisklę­ta w Sanandaj
Muzeum Etno­gra­ficz­ne w Sanandaj
Pałac w Sanandaj
Daw­na szkoła…

Kolej­ne dwa dni są wypeł­nio­ne jaz­dą, aż docie­ra­my na noc­leg przy Jaski­ni Saho­lan. To impo­nu­ją­ca jaski­nia z pod­ziem­nym jezio­rem i sys­te­mem kana­łów, po któ­rych wszy­scy odby­wa­my wyciecz­kę łodzią. Kolej­ny wie­czor spę­dza­my już w pobli­żu gra­ni­cy z Tur­cją, na pół­noc­nym krań­cu sło­ne­go jezio­ra Urmia, docie­ra­my do nie­po­zor­nie poło­żo­nej na pagór­ku maleń­kiej kapli­cy św. Jana. To pięk­ne miej­sce, god­ne ostat­nie­go wie­czo­ru i poże­gna­nia sta­rej Per­sji, Ara­bii, wie­lu przy­gód, wra­żeń, pustyń, plaż, stat­ków, kościo­łów, mecze­tów i wie­lu sym­pa­tycz­nych zna­jo­mych. Wzrok wędru­je dale­ko nad sło­nym jezio­rem Urmia, w odda­li widać sil­ne burze a potem blask poran­ka na hory­zon­cie. Czu­je­my szczę­ście, pew­ność speł­nie­nia marzeń i świa­do­mość, że wszyst­ko poto­czy się tak, jak powin­no. Dobre duchy gro­ma­dzą się w małej kapli­cy, a obok mło­dzi i sta­rzy podróż­ni­cy rado­śnie pała­szu­ją dzie­siąt­ki pysz­nych nale­śni­ków. Podróż sta­je się życiem, a to życie jest speł­nie­niem szczę­śli­we­go podróż­ni­ka. Póź­no wie­czo­rem odwie­dza nas „secu­ri­ty wio­ski”. To kil­ku męż­czyzn z kałasz­ni­ko­wa­mi, w dobrych inten­cjach i zatro­ska­nych o swo­ją kapli­cę. Po krót­kiej wymia­nie wyja­śnień wita­ją nas ser­decz­nie, życzą spo­koj­nej nocy i wszyst­kie­go naj­lep­sze­go w dal­szej podróży.

Widok na sło­ne Jezio­ro Urmia
Pół­noc J. Urmia
Noc­leg przy kaplicz­ce Św. Jana

Następ­ne­go dnia do gra­ni­cy mamy już tyl­ko kil­ka kilo­me­trów. W przy­gra­nicz­nym Koy wyda­je­my nasze ostat­nie irań­skie ria­le, robi­my zaku­py spo­żyw­cze i ole­ju napę­do­we­go. Oko­ło połu­dnia docie­ra­my do gra­ni­cy i pogrą­ża­my się w już zna­nym cha­osie. Do ręka­wa Jaś­ka docze­pia się w mgnie­niu oka 4 – 5 fixe­rów. Są bar­dzo wytrwa­li i chcą zaro­bić. Ale my już zna­my pro­ce­du­ry gra­nicz­ne i kil­ka godzin póź­niej mamy już wszyst­kie pod­pi­sy, opła­ty i ostat­nie pie­cząt­ki na Car­net de Pas­sa­ge. Ponow­nie, humor i cier­pli­wość to klucz do suk­ce­su. Nie­co póź­niej lądu­je­my po turec­kiej stro­nie i jeste­śmy roz­dzie­le­ni. Co praw­da wszyst­ko jest o wie­le lepiej zor­ga­ni­zo­wa­ne — ale nie­ste­ty nie ozna­cza to szyb­szej prze­pra­wy. Ponie­waż prze­myt nar­ko­ty­ków to sza­ra gra­nicz­na codzien­ność a Fred jest “podej­rza­ny”, musi zostać prze­świe­tlo­ny. Wszyst­ko to, łącz­nie z prze­szu­ka­niem przez psa, robo­tą papier­ko­wą i zmia­ną stra­ży gra­nicz­nej, zaj­mu­je nam kolej­ne trzy godzi­ny. Cóż, tro­chę cza­su zysku­je­my ponie­waż cofa­my zega­ry o pół­to­rej godzi­ny. Za gra­ni­cą żegna­my się z Arne, Peti & Co., oni wybie­ra­ją tra­sę pół­noc­ną a my przez środ­ko­wą Tur­cję. Przed nami dro­ga na zachód przez pła­sko­wyż. Czu­je­my ulgę i radość już z pierw­szych kil­ku turec­kich kilo­me­trów i ocze­ki­wa­nie na Fati­ha i Esrę, naszych turec­kich przy­ja­ciół z Van, któ­rych nie­dłu­go spo­tka­my. Po dro­dze zie­lo­ne wio­sen­ne łąki, któ­re odbi­ja­ją się w wyso­ko­gór­skich jezio­rach, bez­kres i gra świa­tła i kolo­ru mię­dzy słoń­cem a desz­czem – to jak album z obrazkami.

Głod­ni, wyczer­pa­ni, ale szczę­śli­wi docie­ra­my do Fati­ha i Esry. Po raz kolej­ny spon­ta­nicz­nie zor­ga­ni­zo­wa­li małą impre­zę powi­tal­ną i przy­szło paru przy­ja­ciół. Był to uro­czy wie­czór, z wie­lo­ma opo­wie­ścia­mi z podró­ży, wglą­dem w obec­ne turec­kie życie codzien­ne, marze­nia i pla­ny na przy­szłość oraz, jak zawsze, prze­smacz­niej­szym tra­dy­cyj­nym jedze­niem. Póź­nym wie­czo­rem żegna­my się i jedzie­my do nasze­go sta­łe­go już miej­sca nad brze­giem jezio­ra Van, kła­dzie­my się do łóż­ka zmę­cze­ni, ale peł­ni eufo­rii — naresz­cie Turcja!

Następ­ne­go ran­ka idzie­my pro­sto do pie­kar­ni, aby kupić świe­ży bia­ły chleb i obwa­rzan­ki simit, a następ­nie pły­nie­my pro­mem po Jezio­rze Van, co oszczę­dza nam kosz­ta ropy. Jasno­błę­kit­ne nie­bo, spo­koj­na woda i wciąż pokry­te śnie­giem góry to nasze widoki.

Odwie­dzi­ny u Esry, Fati­ha, i przyjaciół
I znów na pro­mie Jezio­ra Van
Wido­ki z promu

Teraz cho­dzi nam o to, by nabić tro­chę kilo­me­trów. Roz­po­czął się ostat­ni mie­siąc podró­ży i pod koniec mie­sią­ca chce­my być w Pol­sce u dziad­ka i bab­ci. Tak więc zosta­je­my w Tatvan tyl­ko na jed­ną noc i kon­ty­nu­uje­my podróż przez Mus i Bin­göl, bez­po­śred­nio nad jezio­ro Bin­göl. Nie było­by war­to o tym wspo­mi­nać, gdy­by­śmy nie zła­pa­li tu kolej­nej par­tii meszek pia­sko­wych i w rezul­ta­cie mor­der­czej nocy. Powo­li sta­je­my się eks­per­ta­mi ide­al­nych warun­ków dla moski­tów – pode­schłe kału­że lub brze­gi, bli­skość wody, cie­pła pogo­da, słoń­ce i oczy­wi­ście… pia­sek. Nasz następ­ny dłuż­szy przy­sta­nek to Tokat, uro­cze gór­skie mia­stecz­ko ze wspa­nia­łym tar­giem sztu­ki i baza­rem, zna­ne z ręcz­nie dru­ko­wa­nych tka­nin i koców. Tutaj nie tyl­ko odda­je­my do pral­ni góry pra­nia, ale tak­że korzy­sta­my z antycz­nej łaź­ni turec­kiej. Efekt tra­dy­cyj­ne­go peelin­gu po sze­ściu mie­sią­cach kurzu, pusty­ni, soli i upa­łu, jest naocz­ny… Na noc­leg wybra­li­śmy pobli­ską Jaski­nię Bali­ca. Nie­ste­ty jest zamknię­ta z powo­du remon­tu, ale par­king w doli­nie ze stru­mie­niem i lasem jest fan­ta­stycz­ny. Robi­my pysz­ną kola­cję, otwie­ra­my wino (po mie­sią­cach abs­ty­nen­cji), a potem włą­cza­my Gang Olse­na. Ale nie na dłu­go, bo „wio­sko­wa secu­ri­ty” puka w ciem­no­ści do drzwi. Śred­nio uprzej­mi pano­wie bez umun­du­ro­wa­nia suge­ru­ją, że nie powin­ni­śmy tu stać, bo to plac budo­wy. Jasiek tłu­ma­czy, ale budo­wa jest znacz­nie dalej, jeste­śmy zmę­cze­ni, nie ma innej opcji na postój w oko­li­cy, więc że zosta­je­my i już. Nie potrak­to­wa­li­śmy panów zbyt poważ­nie a oni się wyco­fa­li. I dobrze. Nie­ste­ty nie… Godzi­nę póź­niej przy­jeż­dża poli­cja i żan­dar­me­ria. Bra­ku­je tyl­ko kawa­le­rii. Mamy stąd odje­chać (o 22 w nocy). Tu nie­bez­piecz­nie (jaski­nio­wy smok?)! 20 minut dys­ku­sji Jaś­ka scho­dzi na panew­ce. Bez szans. W koń­cu wysta­wiam gło­wę, tro­chę maru­dzę i… pano­wie mun­du­ro­wi jakoś mięk­ną. Do tego muro­wa­ny argu­ment, że pili­śmy wino, więc nie może­my pro­wa­dzić. Na to wpa­dli­śmy dopie­ro teraz, bo prze­cież tu alko­hol jest dozwo­lo­ny i moż­na to powie­dzieć poli­cji, ina­czej niż w Ira­nie… Pano­wie mun­du­ro­wi wyjąt­ko­wo pozwa­la­ją nam zostać, ufff. Ochro­na wio­ski jest zła, ale musi się znów wyco­fać. Co za impo­nu­ją­cy odmarsz…

Kara­wa­na z Tokat do …?
Sta­re mia­sto Tokat
W Muzeum Miej­skim w Tokat — stem­plo­wa­nie chust.

Zanim następ­ne­go dnia ruszy­my dalej, korzy­sta­my z ciszy i spo­ko­ju par­kin­gu. Fred musi być nasma­ro­wa­ny, ubra­nia prze­pa­ko­wa­ne, a zaku­py hur­to­we do domu odpo­wied­nio roz­miesz­czo­ne. Po połu­dniu docie­ra­my do tury­stycz­nej miej­sco­wo­ści Ama­saya. Zna­na z zam­ku i domów z muru pru­skie­go, któ­re wiją się wzdłuż rze­ki i któ­rych bal­ko­ny wiszą nad falu­ją­cą wodą. Obec­nie miesz­czą się w nich głów­nie restau­ra­cje lub małe, ele­ganc­kie hote­le buti­ki. Pomię­dzy dwo­ma taki­mi znaj­du­je­my pustą par­ce­lę z fan­ta­stycz­ną pano­ra­mą i usta­wia­my tam nasz mały hotel na kół­kach. Wie­czo­rem spa­ce­ru­je­my po mie­ście, odwie­dza­my małe muzeum w domu z muru pru­skie­go oraz nie­zwy­kle inte­re­su­ją­ce Muzeum Histo­rii Medycyny.

Muzeum Histo­rii Medy­cy­ny w Amasayi
Mur pru­ski nad rze­ką w Amasayi
Ama­saya by night
Butik-Hotel Fred

I znów w dro­dze! Po roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej z naszy­mi przy­ja­ciół­mi Chri­sem, Eri­ką i Levi­nem wła­śnie usta­li­li­śmy tra­sę powrot­ną przez Rumu­nię, gdzie chce­my się z nimi spo­tkać, a dzie­ci cze­ka­ją na to już od mie­się­cy. Prze­mie­rza­my set­ki kilo­me­trów przez zie­lo­ne góry i przez nie­koń­czą­ce się doli­ny z pola­mi ryżo­wy­mi, cie­szy­my się pierw­szym od mie­się­cy desz­czem i zatrzy­mu­je­my tyl­ko na chwi­lę na noc w zabaw­nym zoo z kem­pin­giem na obrze­żach Stam­bu­łu. Bez pro­ble­mów mija­my Stam­buł, a przede wszyst­kim Bos­for, i wra­ca­my z Azji z powro­tem do Euro­py. Tu też spo­ty­ka­my Yusu­fa, nasze­go turec­kie­go przy­ja­cie­la, któ­re­go pozna­li­śmy ponad rok temu na pro­jek­cie wor­ka­way w Gümüslük. Poka­zu­je nam swo­je rodzin­ne mia­sto i wspól­nie spę­dza­my cudow­ne popo­łu­dnie i wie­czór na pla­ży Kara­burn nad Morzem Czar­nym. Wsłu­chu­je­my się w szum fal i opo­wie­ści o emi­gra­cji i podró­żach, pod­ja­da­my pysz­ne pide, gra­my w pił­kę i pusz­cza­my lata­wiec. Yusuf pasjo­nu­je się foto­gra­fią i daje nam cały stos wydru­ko­wa­nych ana­lo­go­wych zdjęć, któ­re zro­bił nam w Gümüslük – na tych zdję­ciach odbi­ja się cie­pły, zacza­ro­wa­ny świat sprzed roku. Kie­dy się żegna­my, Tosia znów roni dużo łez i wyraź­nie widać, że wystar­czy już tych poże­gnań i nad­szedł czas na upra­gnio­ne spo­tka­nia. Yusuf obie­cał, że odwie­dzi nas w Mön­chwin­kel tak szyb­ko, jak to możliwe.

Pola ryżo­we jak okiem sięgnąć
Domek Baba Jagi
Most Fatih Sul­tan Meh­met przez Bosfor
Widok na brzeg europejski
Yusuf i jego małe gospodarstwo
Nad Morzem Czar­nym w Karaburn 

Po pra­wie dwóch tygo­dniach dotar­li­śmy na dru­gi koniec Tur­cji i Edir­ne jest naszym ostat­nim przy­stan­kiem. Ze wzglę­du na nowe realia gospo­dar­cze po obu stro­nach gra­ni­cy, Edir­ne w ostat­nich mie­sią­cach w peł­ni przy­sto­so­wa­ło się do buł­gar­skich tury­stów robią­cych gigan­tycz­ne zaku­py. Dużo się zmie­ni­ło i nie­wie­le zosta­ło z cza­ru­ją­cej bra­my do Orien­tu, któ­ra nas kie­dyś w sobie roz­ko­cha­ła. Ale my też nie jeste­śmy dużo lep­si i paku­je­my Fre­da po brze­gi towa­ra­mi śródziemnomorskimi.

Na gra­ni­cy turec­ko-buł­gar­skiej Jaś pła­ci jesz­cze 65 euro man­da­tu za wykro­cze­nia, któ­rych nawet nie zauwa­ży­li­śmy – czer­wo­ne świa­tła, złe par­ko­wa­nie itp. Dzię­ki cyfry­za­cji rów­nież tutaj wszyst­ko jest odbie­ra­ne cen­tral­nie i moż­na opła­cić co trze­ba kar­tą kre­dy­to­wą w kasie gra­nicz­nej. A potem za ostat­nim szla­ba­nem „wra­ca­my do UE”. Buł­ga­ria wita nas zie­lo­no. Wszyst­ko kwit­nie, łąki są wspa­nia­łe i kolo­ro­we. Od razu rzu­ca­ją się w oczy gigan­tycz­ne tere­ny rol­ni­cze – psze­ni­ca i sło­necz­ni­ki. Mię­dzy­na­ro­do­we fir­my rol­ni­cze zaję­ły sta­re koł­cho­zy, i pro­wa­dzą swój biz­nes wypo­sa­żo­ne w ste­ro­wa­ne GPS cią­gni­ki John Deere wiel­ko­ści domu rodzin­ne­go. Sąsied­nie wio­ski w więk­szo­ści popa­dły w ruinę, szko­ły, budyn­ki gmin­ne, a tak­że kina, restau­ra­cje i domy towa­ro­we są opusz­czo­ne. Nie­któ­re dro­gi łączą­ce wio­ski są tak zaro­śnię­te, że my i Fred led­wo może­my się prze­ci­snąć. Rów­nież tutaj glo­ba­li­za­cja ma swo­ją cenę. Jed­nak nie­licz­ni, któ­rzy zosta­li, lub ci, któ­rzy się tu prze­nie­śli, żyją nie­mal samo­wy­star­czal­nie dzię­ki dobrej gle­bie, pomo­cy sąsiedz­kiej i tanim cenom domów. Ogro­dy przy­do­mo­we są ogrom­ne i wypeł­nio­ne pra­wie wszyst­kim, cze­go potrze­ba do codzien­ne­go życia. Dwo­je naszych przy­ja­ciół z Pol­ski, któ­rzy mają za sobą dłu­gą podróż życia, odna­la­zło szczę­ście wła­śnie tutaj, w sta­rej wsi swój mały raj. Andrze­ja i Anię pozna­li­śmy na samym począt­ku naszej podró­ży. W tym cza­sie jesz­cze podró­żo­wa­li kam­pe­rem, ale już szu­ka­li nowe­go sta­łe­go lokum. Zna­leź­li je rok temu we wsi Omar­che­vo. Sta­re gospo­dar­stwo z nowym domem i sto­do­łą oraz 2500 m² zie­mi. Ume­blo­wa­ny goto­wy do zamiesz­ka­nia domek, ogród z wino­ro­śla­mi, sta­ry­mi drze­wa­mi owo­co­wy­mi i fon­tan­ną. Wszyst­ko to za nie­co ponad 15 000 euro. Star­si miesz­kań­cy są pomoc­ni i wdzięcz­ni „przy­by­szom” za nowe okno na świat. Godzi­ny mija­ją, ich mały raj ema­nu­je pozy­tyw­ną ener­gią, a tema­ty roz­mów nie chcą się skoń­czyć. Następ­ne­go dnia nie­chęt­nie opusz­cza­my ten pięk­ny skra­wek zie­mi i żegna­my się, by kon­ty­nu­ować podróż na północ.

U Ani i Andrzeja
Relik­ty we wsi Omarchevo
Oko­li­ce Omarcheva
Odwie­dzi­ny u Ani i Andrzeja

Następ­ny postój to gigan­tycz­ny pomnik Buzłu­dża, któ­ry pocho­dzi z cza­sów komu­ni­zmu. Sur­re­ali­stycz­ne i mistycz­ne miej­sce, w któ­rym prze­szłość jest wciąż bar­dziej obec­na niż teraź­niej­szość. Robi­my tu dłuż­szą prze­rwę, bo Leo prze­dzie­ra się przez szkol­ny mara­ton na zakoń­cze­nie roku szkol­ne­go i mimo wszyst­kich nie­do­cią­gnięć logi­stycz­nych dosta­je bar­dzo dobre oce­ny. Z kolei Tosia coraz bar­dziej sku­pia się na domu. Jej ocze­ki­wa­nia rosną z dnia na dzień, a cała ota­cza­ją­ca zie­leń, stru­mie­nie i rze­ki, daw­no ocze­ki­wa­ny deszcz wyda­ją się tak zna­jo­me, że cią­gle powta­rza: „…jak w Mönchwinkel!”Po dro­dze zatrzy­mu­je­my się przy wiel­kim zło­mo­wi­sku sta­rych mer­ce­de­sów kla­sy G i lek­kich cię­ża­ró­wek. Tutaj dosta­je­my w bez­kon­ku­ren­cyj­nie niskiej cenie wie­le drob­nych czę­ści zamien­nych, któ­rych szu­ka­li­śmy od począt­ku podró­ży, a do tego kil­ka litrów dosko­na­łe­go różo­we­go i bia­łe­go wina.

Prze­rwa w ułamkach…
Pomnik Buzłu­dża
Inde­pen­dan­ce day!
Krót­ka wędrów­ka po Buzłudży

Tuż przed gra­ni­cą wędru­je­my po Prhod­nim Kra­sie z kil­ko­ma więk­szy­mi i mniej­szy­mi jaski­nia­mi. Naj­pięk­niej­szą zwie­dza­my wędru­jąc wąwo­zem od pół­no­cy i zatrzy­mu­jąc się przy kaplicz­ce św. Mari­ny. Na koń­cu wąwo­zu otwie­ra się gigan­tycz­na jaski­nia, któ­ra w rze­czy­wi­sto­ści jest bar­dziej tune­lem kra­so­wym o wyso­ko­ści do 45 m. Pośrod­ku w sufi­cie znaj­du­ją się dwa szcze­li­no­we otwo­ry, przez któ­re w cią­gu dnia wpa­da świa­tło sło­necz­ne. Mistycz­ne miej­sce, któ­re zawsze robi­ło na ludziach wra­że­nie i słusz­nie nosi nazwę „Oczu Boga”.

Kaplicz­ka Św. Mari­ny w Prhod­na Karst
Wej­ście do jaskini
Oczy Boga!
Oczy Boga!

Póź­nym popo­łu­dniem jedzie­my dalej na pół­noc do Orja­kho­vo w dół Duna­ju. Tutaj już kil­ka razy korz­sta­li­śmy z pro­mu do Rumu­nii na poprzed­nich wyjaz­dach i tym razem mimo dłu­giej kolej­ki cię­ża­ró­wek mamy szczę­ście i jeste­śmy prze­pusz­cze­ni. Wjazd na prom i cze­ka­nie na przeprawę/przekroczenie gra­ni­cy zaj­mu­je oko­ło trzech godzin, ale pozna­je­my miłych turec­kich i rumuń­skich kie­row­ców cię­ża­ró­wek, któ­rzy znów obda­ro­wu­ją dzie­ci owo­ca­mi. O zacho­dzie słoń­ca prze­pły­wa­my na dru­gą stro­nę, pała­szu­je­my pysz­ną piz­zę popi­ja­jąc napo­je chmie­lo­we i melan­cho­lij­nie spo­glą­da­my na dru­gi brzeg Duna­ju. W Buł­ga­rii spę­dzi­li­śmy w sumie tyl­ko czte­ry dni i w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich poprzed­nich, dość krót­kich i powierz­chow­nych wizyt, tym razem byli­śmy bar­dzo pozy­tyw­nie zasko­cze­ni tym ory­gi­nal­nym kra­jem z gęsto zale­sio­ny­mi góra­mi, samot­ny­mi wio­ska­mi i żyzny­mi doli­na­mi. Zaso­by natu­ral­ne jak okiem się­gnąć, ludzie szor­st­cy, ale przy­jaź­ni i uczyn­ni, i już wie­my, że chce­my wkrót­ce wró­cić do tego intry­gu­ją­ce­go kra­ju na skra­ju UE.

Tosia i truck…
Truc­ker on the road
Na pięk­nym Dunaju…

Rumu­nia — nowy kraj, nowe szczę­ście! Zaczę­ły się ostat­nie dwa tygo­dnie podró­ży i szyb­ko jedzie­my przez rów­ni­nę Duna­ju na skraj Kar­pat. Przy klasz­to­rze Lain­ci Tosia i ja odku­rza­my czer­wo­ną gita­rę, a Leo pisze ostat­ni test do szko­ły. Dalej na pół­noc w Petro­sa­ni jeste­śmy opro­wa­dza­ni przez nie­miec­ko­ję­zycz­ne­go inży­nie­ra gór­nic­twa z Tran­syl­wa­nii po eks­cy­tu­ją­cym Muzeum Gór­nic­twa i Muzeum Histo­rii Regio­nu. Tosia jest pod takim wra­że­niem, że od razu malu­je i wrę­cza Otto obraz dla muzeum. W sąsied­niej miej­sco­wo­ści Petri­la zwie­dza­my sta­rą nie­czyn­ną kopal­nię, któ­ra sta­ła się sław­na dzię­ki fil­mo­wi doku­men­tal­ne­mu o tej samej nazwie („Pla­ne­ta Petri­la”) – wart zoba­cze­nia. Po wizy­cie i noc­le­gu przy jaski­ni Peste­ra Boli, przez któ­rą prze­pły­wa rze­ka, docie­ra­my w koń­cu do Hononduary. 

Rumu­nia
Nowy domek Tosi
Muzy­ko­wa­nie przy Klasz­to­rze Lainci
Muzeum Gór­nic­twa i Muzeum Histo­rii Regio­nu w Petrosani
Por­tret górnika
Wysta­wa w Muzeum Histo­rii Regionu
Pla­ne­ta Petrila
Sta­ra szko­ła gór­ni­cza w Petrila
Gór­nicz­ka
Jaski­nia Peste­ra Bolii

Spo­ty­ka­my tu wresz­cie Chri­sa, Eri­kę i Levi­na, moment na któ­ry wszy­scy nie mogli się docze­kać. Dzie­ci nie mogły usie­dzieć spo­koj­nie przez wie­le dni, ponie­waż mię­dzy nimi a Levi­nem nawią­za­ła się wspa­nia­ła przy­jaźń. Wspól­nie zwie­dza­my zatło­czo­ny przez tury­stów zamek, ale i tak jeste­śmy znacz­nie bar­dziej zaję­ci roz­mo­wą i opo­wie­ścia­mi przy­gód z podró­ży. Razem chce­my też spę­dzić kil­ka następ­nych dni, zanim dotrze­my do Pol­ski. Cza­sa­mi jed­nak życie ma inne pla­ny i wła­sne odcho­dzą na plan dal­szy. Wła­śnie tego dnia nasi przy­ja­cie­le muszą nie­ocze­ki­wa­nie wra­cać do domu w Niem­czech z powo­dów oso­bi­stych. Dla dzie­ci, mimo prób tłu­ma­cze­nia i zro­zu­mie­nia, wiel­ka radość prze­mie­nia się w głę­bo­ki smu­tek i roz­cza­ro­wa­nie. Nie­da­le­ko znaj­du­je­my samot­ne miej­sce na noc­leg z wido­kiem na góry Rete­zat, a spo­kój i prze­strzeń powo­li robią swoje…

Przed dal­szą jaz­dą na pół­noc odwie­dza­my pobli­ski geo­park dino­zau­rów. Dzie­ci nadal są przy­gnę­bio­ne i smut­ne. Więc decy­du­je­my się na prze­rwę w górach, w Par­ku Przy­ro­dy Apu­se­ni. Tutaj chce­my tro­chę wędro­wać i zwie­dzić parę jaskiń. Szu­ka­jąc miej­sca do par­ko­wa­nia i, jak­by przy­pad­kiem, na łące nad rze­ką za gospo­dar­stwem, widzi­my wiel­ki pojazd i duży namiot a mię­dzy tym grup­kę dzie­ci. Leo i Tosia aż pod­ska­ku­ją z cie­ka­wo­ści, a chwi­lę póź­niej sto­imy już obok nie­miec­kiej i pol­skiej rodzi­ny. I w mgnie­niu oka ban­da łobu­zia­ków w licz­bie ośmio­ro, prze­mknę­ła obok nas i już jej wię­cej nie widzia­no. Coś jest w powie­dze­niu, że, gdzie zamy­ka­ją się jed­ne drzwi, otwie­ra­ją się inne. W mię­dzy­cza­sie sta­ra­my się zorien­to­wać, kto do kogo nale­ży i dowia­du­je­my się, że Bar­tek i Hania spę­dza­ją tu tydzień w namio­cie ze swo­imi dzieć­mi, a miesz­ka­ją nie­ca­łe 30 km od Psz­czy­ny i są zawo­do­wy­mi gro­to­ła­za­mi. Z kolei Okke i Miriam wła­śnie opu­ści­li Niem­cy, porzu­ci­li swo­je daw­ne życie i wyru­sza­ją w wiel­ką podróż dooko­ła świa­ta. Cóż, ta szczę­śli­wa kon­ste­la­cja podróż­ni­ków, zachcę­ca nas to zosta­nia na trzy noce. W cią­gu dnia naj­pierw wędru­je­my przez impo­nu­ją­cą jaski­nię lodo­wą Sca­ri­so­ara i jaski­nię Var­top, a wie­czo­rem sie­dzi­my przy ogni­sku z gofra­mi i kieł­ba­ska­mi i opo­wia­da­my histo­rie do póź­nej nocy. Dzień póź­niej wyru­sza­my na praw­dzi­wą wypra­wę jaski­nio­wą i razem z Bart­kiem i Hanią może­my spe­ne­tro­wać głąb jaski­ni, któ­ra nie jest dostęp­na dla zwie­dza­ją­cych. Nie­za­po­mnia­na przy­go­da dla nas i dzie­ci. A obo­je naszych sze­ścio­lat­ków Anto­nia i Antek wyda­ją się być gro­to­ła­za­mi bliźniakami…

Widok na Góry Retezat
W Dino-Par­ku
Spon­ta­nicz­ny obóz
Okke & Miriam, Bar­tek i Hania & wie­le dzieci
Jaski­nia lodo­wa Scarisoara
W jaski­ni lodo­wej Scarisoara
Nasz gospo­darz po pracy
Źró­dło głe­bo­kie na 85m
Jaski­nia Vartop
Rusza­my na przy­go­dę odkrywczą!
Eks­pe­dy­cja jaski­nio­wa z Hanią i Bartkiem

W dal­szej dro­dze zwie­dza­my jesz­cze jaski­nię Par­ta Biho­ru­lui z jezio­rem, kate­drą i tune­la­mi, wciąż pod wra­że­niem gro­to­ła­zich przy­gód. Naszym ostat­nim celem w Kar­pa­tach jest Wąwóz Sighi­stol, zie­lo­na, ​​dzi­ka doli­na z małą rze­ką i trze­ma cie­kaw­szy­mi jaski­nia­mi. To tutaj ofi­cjal­nie odby­wa­my ostat­nią wędrów­kę tej 2.letniej podró­ży, i koń­czy­my spa­cer w sze­ro­kim na 1,5 m wąwo­zie o stro­mych ścia­nach. Zosta­wia­my po sobie kolo­ro­wą wie­żę z kamie­ni i wra­ca­my do Fre­da na nale­śni­ki i 2,5 litra gala­ret­ki z kwia­tów czar­ne­go bzu, któ­rą trze­ba ugotować.

Przed Jaski­nią Par­ta Bihorului
Widać tyl­ko z bliska…

Teraz dni są napraw­dę poli­czo­ne i trud­no jest utrzy­mać dzie­ci w bez­ru­chu, tak bar­dzo wycze­ku­ją dziad­ków. Powo­li, ale jed­no­staj­nie jedzie­my dalej i dalej, i jeste­śmy coraz bli­żej Pol­ski. W Ora­dei fun­du­je­my dzie­ciom nie­spo­dzian­kę i wybie­ra­my się do miej­sco­we­go aqu­apar­ku, a następ­nie w cią­gu jed­ne­go dnia prze­mie­rza­my pół­noc­no-wschod­nie Węgry. Mija­my jesz­cze wie­le zna­nych nam miejsc na Sło­wa­cji, w tym Sło­wac­ki Raj lub park zam­ko­wy Betliar. Pra­wie każ­de­go wie­czo­ru delek­tu­je­my się pysz­ną kuch­nią sło­wac­ką w małych wiej­skich knajp­kach. Mija­my Wyso­kie Tatry, któ­re mru­ga­ją do nas kuszą­co pięk­ną, sen­ną pano­ra­mą, i docie­ra­my do Lip­tow­skie­go Miku­la­sza. Z Muzeum Ochro­ny Przy­ro­dy i Jaskiń zwie­dza­my ostat­nie muzeum podró­ży i jed­no­cze­śnie jed­no z naj­bar­dziej war­tych zobaczenia.

Tatry Wyso­kie
Leo i żubr w Muzeum Ochro­ny Przy­ro­dy i Jaskiń
Tosia i miś jaskiniowy
Histo­ria nar­ciar­stwa w Muzeum Ochro­ny Przy­ro­dy i Jaskiń
Tosia i słyn­na Lucy
Ruiny Zam­ku Lika­va na Słowacji

Aż wresz­cie w Name­sto­wie krąg naszej podró­ży zamy­ka się i już tyl­ko mały odci­nek dzie­li nas pol­skiej ojczy­zny. Tu nad zapo­rą dwa lata temu spę­dzi­li­śmy naszą pierw­szą praw­dzi­wą noc podró­ży. Teraz cie­szy­my się dłu­gim, sło­necz­nym popo­łu­dniem. Dzie­cia­ki ćwi­czą się w ska­te­par­ku i obser­wu­ją lokal­nych spor­tow­ców, a wie­czo­rem jemy na mie­ście napraw­dę pysz­ne­go bur­ge­ra na poże­gnal­ną kola­cję. I tak wła­śnie dobie­ga­ją koń­ca dwa lata podró­ży, choć to trud­ne do wyobra­że­nia. Cza­sem wyda­je się nam ten czas wyjąt­ko­wo krót­ki, cza­sem nie­sa­mo­wi­cie dłu­gi, bio­rąc pod uwa­gę to, cze­go doświad­czy­li­śmy i zoba­czy­li­śmy, ilu wspa­nia­łych nowych ludzi pozna­li­śmy i ile nowych przy­jaź­ni uda­ło nam się nawią­zać. 50 000 km na połu­dnie do Oma­nu i spo­wro­tem, pozo­sta­wia­jąc za sobą restryk­cje i poli­ty­kę, wybie­ra­jąc wol­ność i nie­za­leż­ność, na ile to moż­li­we. Po raz ostat­ni nasza czwór­ka śpi spo­koj­nie na naszych ośmiu metrach kwa­dra­to­wych. Potem toczy­my się coraz bli­żej metr po metrze i wypeł­nia nas rado­sne mro­wie­nie… potem skrę­ca­my za róg… dzie­ci wyska­ku­ją… dzwo­nią dzwon­kiem do drzwi… i…

Ska­te­park w Namestovie
Bur­ger pożegnalny
Nasz pierw­szy i ostat­ni noc­leg podró­ży w Namestovie

Nie, to nie jest ostat­ni wpis na blo­gu. Z jed­nej stro­ny pla­nu­je­my krót­kie pod­su­mo­wa­nie, gdy dotrze­my do domu, z dru­giej stro­ny wpis nr 13 nie był­by ład­nym, okrą­głym zakoń­cze­niem. Może wkrót­ce przy­go­tu­je­my jeden czy dru­gi pokaz zdjęć, a może nawet mały album z podró­ży… Ale przede wszyst­kim ogrom­nie cie­szy­my się już na Was wszyst­kich i ponow­ne spotkania!

Do zoba­cze­nia!!

Kara­wa­ną do domu…
Napisane w Podróż 2020
1 komentarz
Magdalena

Nawigacja po wpisach

   12. Oman – w punkcie zwrotnym podróży

Zobacz inne

12. Oman – w punkcie zwrotnym podróży

Czytaj dalej

11. Pod rozgwieżdżonym perskim niebem

Czytaj dalej

Komentarze (1)

  • aarycek@gmail.com 21. lipca 2022 dnia 17:36 Reply

    Dzię­ku­je­my za dobre sło­wo. Jeste­ście wspa­nia­łą eki­pą i mamy nadzie­ję, że jesz­cze nie raz będzie oka­zja nacie­szyć się Waszym towa­rzy­stwem. Łagod­ne­go lądo­wa­nia. Uści­ski od Luny, Rudzi­ka, Fel­ka, Dolo­res, Anny, Marii i Marian­ny ❤️

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Ostatnie wpisy

  • 13. Powrót do domu — z Półwyspu Arabskiego do Polski
  • 12. Oman – w punkcie zwrotnym podróży
  • Leo Post 8
  • 11. Pod rozgwieżdżonym perskim niebem
  • 10. Turcja żegna — Iran wzywa

Seidenstrasse
ca. 25 000 km
2 Jahre

Newsletter


 

Prawny

  • Stopka redakcyjna / ochrona danych

We are using cookies to give you the best experience on our website.

You can find out more about which cookies we are using or switch them off in settings.

Richtung Knorizont / Kierunek Knoryzont
Powered by  GDPR Cookie Compliance
Privacy Overview

This website uses cookies so that we can provide you with the best user experience possible. Cookie information is stored in your browser and performs functions such as recognising you when you return to our website and helping our team to understand which sections of the website you find most interesting and useful.

Strictly Necessary Cookies

Strictly Necessary Cookie should be enabled at all times so that we can save your preferences for cookie settings.

If you disable this cookie, we will not be able to save your preferences. This means that every time you visit this website you will need to enable or disable cookies again.