• Kontakty
  • O Nas
  • Stopka redakcyjna / ochrona danych
  • Trasa
  • Wszystkie wpisy
Richtung Knorizont / Kierunek Knoryzont
  • Aktualności
  • Trasa
  • Blog z podróży
  • Blog Leo
  • O Nas
    • O Nas
    • Stopka redakcyjna / ochrona danych
  • Wszystkie wpisy
  • Polski
    • Deutsch
    • Polski
  • Kontakty
16. lutego 202216. lutego 2022

11. Pod rozgwieżdżonym perskim niebem

  • Wczesniej
  • Następny

U naszych stóp przy­pływ w Zato­ce Per­skiej. Woda wzno­si się coraz wyżej. Przy odpły­wie przyj­dą ryba­cy i zbio­rą cało­dzien­ny połów z roz­sta­wio­nych sie­ci. Rano dzie­ci wybra­ły się na dłu­gą wędrów­kę po błot­ku stre­fy pły­wów i pró­bo­wa­ły wywa­bić małych miesz­kań­ców z ich jam. Teraz zbie­ra­ją drew­no na wie­czor­ne ogni­sko. Jeste­śmy na wschod­nim brze­gu irań­skiej wyspy Qeshm, z dala od zgieł­ku, bio­rąc kil­ka dni „urlo­pu” od podró­ży. Spon­ta­nicz­nie zebrał się tu mały obóz kam­pe­rów, i cie­szy­my się cza­sem spę­dzo­nym z Gor­do­nem i Tama­rą z Ber­li­na oraz Chri­stia­nem, Eri­ką i Levi­nem ze Spey­er. Kra­jo­braz zmie­nia się codzien­nie w rytm przy­pły­wów i odpły­wów, a dzie­ci mają wie­le do odkry­cia. Wie­czo­rem jed­nak robi się wyjąt­ko­wo kolo­ro­wo. Gor­don nie chciał zre­zy­gno­wać w cza­sie podró­ży z akce­so­riów impre­zo­wych, i jego kam­per zamie­nia się w kolo­ro­wą jaski­nię z baj­ko­wy­mi świa­tła­mi, lam­pa­mi lase­ro­wy­mi i gene­ra­to­rem mgły, któ­re Tosia obsłu­gu­je z wiel­kim entu­zja­zmem. Przy ogni­sku pie­cze­my chle­bek z paty­ka i świe­że ryby mor­skie, dopra­wia­ne eks­cy­tu­ją­cy­mi opo­wie­ścia­mi o przy­go­dach z podró­ży i pla­na­mi na przy­szłość. Od ostat­nie­go wpi­su na blo­gu dzie­li nas już kil­ka tysię­cy kilo­me­trów i cie­szy­my się, że ponow­nie prze­je­dzie­my tę tra­sę razem z Wami…

W poło­wie grud­nia, zanim wyru­szy­my wgłąb zim­nych pła­sko­wy­żów Wschod­niej Ana­to­lii w kie­run­ku gra­ni­cy z Ira­nem, po raz dru­gi robi­my sobie kil­ku­dnio­wą prze­rwę w San­liur­fie i jej orien­tal­nym pen­sjo­na­cie uni­wer­sy­tec­kim. Leo odra­bia i nad­ra­bia tu zada­nia szkol­ne, ja się kuru­ję i zaczy­na­my bar­dziej szcze­gó­ło­wo pla­no­wać naszą podróż do Ira­nu. W tym samym cza­sie robi się gło­śno o nowym warian­cie covi­du i tro­chę się stre­su­je­my, że gra­ni­ca z Ira­nem może znów się zamknąć tuż przed naszym nosem. Przez następ­ne dni nabi­ja­my kilo­me­try i doświad­cza­my pierw­szych obfi­tych opa­dów śnie­gu przed Tatva­nem. Dla wszyst­kich codzien­ne dłu­gie godzi­ny jaz­dy są bar­dzo męczą­ce, dla­te­go dzie­ci drą koty (bez kota) o byle co. W Tatvan mamy szczę­ście i może­my prze­pły­nąć pro­mem kole­jo­wym przez jezio­ro Van. Oszczę­dza nam to 150 km na ośnie­żo­nych tra­sach gór­skich i zapew­nia przy­jem­ną pię­cio­go­dzin­ną prze­rwę. Jeste­śmy jedy­ny­mi „podró­żu­ją­cy­mi pasa­że­ra­mi”, Fred stoi nie­bez­piecz­nie bli­sko skra­ju pro­mu – jako jedy­ny pojazd za wiel­ki­mi wago­na­mi kole­jo­wy­mi – a fale od cza­su do cza­su roz­pry­sku­ją się do jego opo­ny… Ale jeste­śmy pod opie­ką zało­gi, mamy wikt i opie­ru­nek i cie­szy­my się pięk­ny­mi wido­ka­mi na jezio­ro Van i ośnie­żo­ne góry.

Prom na Jezio­rze Van
Zamy­ślo­na Tosia na promie
Widok na J. Van

Dopły­wa­my do mia­sta Van, i tu roz­po­czy­na się dla nas trzy­dnio­we odli­cza­nie do prze­kro­cze­nia gra­ni­cy. Znaj­du­je­my ciche miej­sce par­kin­go­we tuż nad jezio­rem, gdzie wie­czo­rem może­my ode­tchnąć – bo dni są stre­su­ją­ce. Mamy dużo rze­czy do zor­ga­ni­zo­wa­nia, ja wciąż jesz­cze się kuru­ję, a do tego krą­żą plot­ki o moż­li­wym zamknię­ciu gra­ni­cy. Ner­wy i napię­cie prze­no­si się rów­nież na dzie­ci i co rusz docho­dzi do kłót­ni. W 4. nie­dzie­lę adwen­tu nastę­pu­je apo­geum i adwen­to­wy nastrój znik­na. Czas na dłuż­szą roz­mo­wę z dzieć­mi… Z 24-godzin­nym opóź­nie­niem, świe­żym śnie­giem i cie­ka­wo­ścią kolej­nych dni wra­ca świą­tecz­na atmos­fe­ra. Robi­my świą­tecz­ne ozdo­by dla Fre­da i cho­in­kę, kolo­ro­wy łań­cuch świa­te­łek migo­cze, a dwie świą­tecz­ne pły­ty CD wpro­wa­dza­ją nastro­jo­wą atmos­fe­rę do naszych małych czte­rech ścian. Wie­czo­rem odwie­dza­my naszych przy­ja­ciół Fati­ha i Esrę, któ­rych pozna­li­śmy tu wie­le mie­się­cy temu. To prze­mi­łe spo­tka­nie z pysz­nym jedze­niem i wie­lo­ma życze­nia­mi na dal­szą podróż. Potem nad­cho­dzi koń­co­wa faza przy­go­to­wań – dla Fre­da wymia­na ole­ju, kopio­wa­nie nie­zli­czo­nych doku­men­tów, wizy­ta Tosi u den­ty­sty (odła­ma­ny kawa­łek zęba), zaku­py i zapa­sy na kil­ka pierw­szych dni w Ira­nie i obo­wiąz­ko­wy test PCR. Ostat­nia noc nad jezio­rem Van była burz­li­wa, ale rano świe­ci­ło słoń­ce, a w odda­li góry błysz­cza­ły bie­lą od świe­że­go śnie­gu. Jest 22 grud­nia 2021 r.

Wyru­sza­my rano, dro­ga wije się powo­li, ale kon­se­kwent­nie w kie­run­ku wschod­nim na 2300m npm. Śnie­gu coraz wię­cej i wszę­dzie widać płu­gi śnież­ne. Na szczę­ście dro­ga była prze­jezd­na i do gra­ni­cy dotar­li­śmy o godzi­nie 14.00. Zaraz na począt­ku zosta­li­śmy roz­dzie­le­ni – Jasiek poje­chał z Fre­dem, a ja z dzieć­mi prze­szłam przez trakt gra­nicz­ny dla pie­szych i pasa­że­rów. Stro­na turec­ka poszła nam szyb­ko i przy­jaź­nie. Na gra­ni­cy dzie­je się sto­sun­ko­wo nie­wie­le i szyb­ko docie­ra­my do irań­skie­go przej­ścia gra­nicz­ne­go. Tu Jasiek zosta­je oto­czo­ny przez mło­do­cia­nych irań­skich „pra­cow­ni­ków gra­nicz­nych” (pró­bu­ją­cych dostać napi­wek i tole­ro­wa­nych przez straż gra­nicz­ną), któ­rych grzecz­nie igno­ru­je. Ofi­cjal­na straż gra­nicz­na jest bar­dzo miła i pomoc­na, a Fre­da spraw­dzo­no na szczę­ście tyl­ko pobież­nie. Z kolei dzie­ci i ja jeste­śmy pod opie­ką prze­mi­łe­go irań­skie­go apte­ka­rza, któ­ry mówi bie­gle po angiel­sku i poma­ga w tłu­ma­cze­niu. Po spraw­dze­niu wszyst­kich doku­men­tów i pie­cząt­kach tu i tam, spo­ty­ka­my się z Jasiem przy bra­mie wjaz­do­wej. I tak po pra­wie 90 minu­tach jeste­śmy w Ira­nie! Po pro­stu trud­no w to uwie­rzyć! Potrze­ba cza­su, aby zdać sobie spra­wę, że nasze wiel­kie pra­gnie­nie by zwie­dzić ten kraj, rze­czy­wi­ście się speł­ni­ło. Jedzie­my kolej­ne 70km do Khoy. Zanim wszy­scy – zmę­cze­ni, ale szczę­śli­wi – kła­dzie­my się spać, prze­glą­da­my duży album o Ira­nie i przy­kle­ja­my kolo­ro­we naklej­ki na zdję­ciach miejsc, któ­re koniecz­nie chcie­my zoba­czyć. 24. grud­nia – dwa dni póź­niej – gra­ni­ca z Ira­nem ponow­nie zosta­je zamknię­ta na kil­ka tygo­dni, z powo­du nie­ja­sno­ści co do warian­tu Omicron…

Z Khoy dojeż­dża­my do Tabriz, sto­li­cy pro­win­cji i punk­tu kon­tak­to­we­go Over­lan­de­rów. Tu chce­my w spo­ko­ju świę­to­wać Boże Naro­dze­nie. Zała­twie­nie kar­ty SIM, ubez­pie­cze­nie, kan­tor itp. odkła­da­my na czas po świę­tach. Zna­leź­li­śmy spo­koj­ne miej­sce przy par­ku na opusz­czo­nym par­kin­gu dla kam­pe­rów. Naj­mil­sza nie­spo­dzian­ka nade­szła w nocy z 23 na 24 grud­nia. Speł­ni­ło się wiel­kie życze­nie Tosi i obfi­cie spadł śnieg (oko­ło 20 cm). Teraz Tosia i Leo mogli się wysza­leć i tur­lać w śnie­gu przez całe godzi­ny. I robi­li to z wiel­ką rado­ścią dopó­ki śnieg nie stop­niał. W wigi­lij­ny pora­nek Jasiek prze­czy­tał opo­wia­da­nie o Augu­ście – bożo­na­ro­dze­nio­wej gęsi. Następ­nie roz­po­czął się tra­dy­cyj­ny pol­ski świą­tecz­ny mara­ton pie­cze­nia i goto­wa­nia. Był Domek Baba­ja­gi, pasz­te­ci­ki i barszcz, fil­co­wa cho­in­ka, a pomię­dzy tym Tosia tań­czą­ca w rytm muzy­ki. Przy pierw­szej i kolej­nej gwieź­dzie świę­to­wa­li­śmy nasze Boże Naro­dze­nie, przy wie­cze­rzy, świe­cach i świą­tecz­nej muzy­ce. Kie­dy na zewnątrz roz­le­gło się tajem­ni­cze skrzy­pie­nie śnie­gu, dzie­ci wysko­czy­ły z Fre­da i zaczę­ły prze­szu­ki­wać zaśnie­żo­ny park. Na drze­wie rze­czy­wi­ście wisiał świą­tecz­ny worek! I tak, choć dale­ko od domu, było wie­le drob­nych upo­min­ków, nie­spo­dzia­nek i rado­ści. Dzie­ci zasnę­ły póź­no, zmę­czo­ne ale szczę­śli­we i zado­wo­lo­ne, że Dzie­ciąt­ko zna­la­zło je nawet w Iranie.

Bia­łe Boże Narodzenie…
Cho­in­ka kreatywna
Pasz­te­ci­ki i barszcz
Kogo by tu przyszpilić…
Tabriz

Przez kolej­ne dwa dni zanu­rza­my się w zgieł­ku irań­skie­go mia­sta. Potrze­ba cza­su, aby­śmy się tu odna­leź­li. Bazar jest gigan­tycz­ny, sta­ry pan z infor­ma­cji tury­stycz­nej jest miły i pomoc­ny, a my wymie­nia­my nasze pierw­sze milio­ny… ria­li. Jasiek i Leo wyru­sza­ją w mara­ton przez mia­sto w poszu­ki­wa­niu kar­ty SIM. Ze wzglę­du na nie­zde­fi­nio­wa­ny “sys­tem error“ nasze pasz­por­ty są nie­czy­tel­ne, więc w koń­cu pra­cow­nik z sie­ci tele­fo­nii daje nam bez­płat­ną kar­tę pra­cow­ni­czą. Wow! Pije­my her­ba­tę i uwiecz­nia­my się u wła­ści­wie „sław­ne­go na całym świe­cie” dziad­ka Ali, wła­ści­cie­la małe­go warsz­ta­tu z maszy­na­mi do szy­cia, któ­ry zapra­sza podró­żu­ją­cych po świe­cie i kolek­cjo­nu­je ich zapi­ski w swo­ich zeszy­tach (a ma ich już cały regał). Po wyku­pie­niu ubez­pie­cze­nia dla Fre­da opusz­cza­my Tabriz i wyru­sza­my wgłąb tego wiel­kie­go, nie­zna­ne­go kraju.

W mię­dzy­cza­sie tem­pe­ra­tu­ry spa­dły znacz­nie poni­żej zera, szcze­gól­nie w nocy, dla­te­go chce­my jak naj­szyb­ciej udać się na płd. wsch., dalej w kie­run­ku pusty­ni — bo tam wła­śnie chce­my świę­to­wać Syl­we­stra. W naj­bliż­szych dniach poko­nu­je­my ponad 1000km i powo­li oswa­ja­my z nowym kra­jem. Doty­czy to rów­nież kata­stro­fal­ne­go sty­lu jaz­dy… Zahar­to­wa­ni turec­kim ruchem na dro­gach, myśle­li­śmy, że widzie­li­śmy już wie­le… Ale tutaj jest jed­nak ina­czej. Kosz­mar­ne wypad­ki zda­rza­ją się pra­wie codzien­nie. Sta­ty­sty­ki mówią same za sie­bie – przy pra­wie tej samej popu­la­cji co w Niem­czech, co roku w Ira­nie docho­dzi do oko­ło 17 000 śmier­tel­nych wypad­ków dro­go­wych (45 dzien­nie), w Niem­czech 3200 (8 dzien­nie). Z dru­giej stro­ny szyb­ko moż­na przy­zwy­cza­ić się do niskich cen ole­ju napę­do­we­go. Jest doto­wa­ny przez pań­stwo i prak­tycz­nie try­ska­ją­cy bez­po­śred­nio z zie­mi. Tan­ko­wa­nie zbior­ni­ka o pojem­no­ści 60 l kosz­tu­je zale­d­wie 80 cen­tów (jeśli nie dosta­nie się go za dar­mo, co czę­sto się zda­ża). Napeł­nie­nie 12 kg butli gazo­wej rów­nież kosz­tu­je zale­d­wie 70 cen­tów. Z dru­giej stro­ny nie­wie­dza tury­stów w odnie­sie­niu do sys­te­mu mone­tar­ne­go jest czę­sto wyko­rzy­sty­wa­na. I tak np. 50 000 toma­nów (oko­ło 1,50 euro), to 500 000 ria­li, ale tyl­ko 50 jest napi­sa­ne na bank­no­cie… Jeśli w skle­pie w ogó­le zaj­dzie się cenę, to trze­ba naj­pierw odgad­nąć, o jaką war­tość chodzi.

Pod­czas, gdy pół­noc Ira­nu jest moc­no ukształ­to­wa­na przez Kur­dów i Ormian oraz ich kul­tu­rę, po pozor­nie nie­koń­czą­cych się rów­ni­nach, prze­mie­rza­niu sta­ro­żyt­nych szla­ków kara­wan i zwie­dza­niu opusz­czo­nych kara­wan­se­ra­jów, docie­ra­my do mia­sta Kashan na skra­ju pusty­ni. Tutaj wresz­cie czu­je się na wycią­gnię­cie ręki sta­ro­żyt­ną Per­sją. Wędru­je­my po miej­skim baza­rze, odwie­dza­my tra­dy­cyj­ną łaź­nię turec­ką, któ­ra obec­nie jest muzeum, i zwie­dza­my kil­ka sta­rych pała­ców kupiec­kich, takich jak te z 1001 nocy, z ich duży­mi wie­ża­mi wia­tro­wy­mi i ukry­ty­mi ogro­da­mi. Zno­wu zaopa­tru­je­my się w naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy na syl­we­stra, napeł­nia­my bak za 1 euro, robi­my pra­nie i rusza­my na SE i pusty­nię Kavir, na wiel­ki pas wydm.

Kara­wan­se­raj na sta­rym Szla­ku Jedwabnym
Ogród Fin w Kashan
Sul­tan-Amir-Ahmad-Hamam
Sul­tan-Amir-Ahmad-Hamam
Na dachu hama­mu (łaź­ni tureckiej…hmmm)
Pałac Taba­ta­bayi
Pałac Taba­ta­bayi
Pałac Taba­ta­bayi
Pałac Taba­ta­bayi
Pałac Taba­ta­bayi
Bazar w Kasham
Kara­wan­se­raj w środ­ku baza­ru w Kasham

Zosta­wia­my za sobą ostat­nich week­en­do­wych tury­stów i zatrzy­mu­je­my się przy pierw­szej obraz­ko­wej wydmie. Dzie­ci już nie moż­na zatrzy­mać – bie­ga­ją, toczą się i wspi­na­ją po wydmo­wych górach, krzy­cząc i pisz­cząc, prze­sie­wa­jąc pia­sek w dło­niach. Ja też jestem kom­plet­nie ocza­ro­wa­na. To pierw­sza praw­dzi­wa pusty­nia dla naszej trój­ki i wspól­nie cie­szy­my się tą chwi­lą (Jasiek miał wcze­śniej doświad­cze­nia pustyn­ne). Kil­ka kilo­me­trów dalej znaj­du­je­my samot­ne miej­sce mię­dzy pasem wydm a sze­ro­ką, pokry­tą solą rów­ni­ną pusty­ni. Pod­czas, gdy nasza trój­ka sza­le­je na wydmach przez pra­wie 2 godzi­ny, Jaś medy­tu­je nad dużym kocioł­kiem zasma­ża­nej kapu­sty. Wygłod­nia­li zaja­da­my się kapu­stą a la Knorn, a potem zaczy­na się „Syl­we­stro­we przy­ję­cie” z popcor­nem, kinem domo­wym i ognia­mi sztucz­ny­mi w pustyn­ną noc. Po ser­decz­nym i peł­nym wdzięcz­no­ści poże­gna­niu roku 2021 dzie­ci szczę­śli­we kła­dą się spać o 22:00. My wspo­mi­na­my wyda­rze­nia i prze­ży­cia, i cie­szy­my się głę­bo­ką ciszą pusty­ni. Koń­czy się rok pełen nowych wra­żeń, przy­ja­ciół, zapa­chów, kra­jo­bra­zów, kul­tur, ale tak­że wyzwań, trud­nych chwil i decy­zji. Prze­ży­wa­li­śmy go bar­dzo inten­syw­nie, zbli­ży­li­śmy się do sie­bie jesz­cze bar­dziej jako rodzi­na (na naszych 8 m²), i pozo­sta­li­śmy wol­ni i nie­za­leż­ni. Cze­go wię­cej moż­na sobie życzyć? Pusty­nia ze swo­ją magicz­ną ciszą, spo­ko­jem i reflek­sją, sta­ła się czę­ścią pięk­ne­go poże­gna­nia tego wyjąt­ko­we­go roku!

Wra­ca­my do cywi­li­za­cji tyl­ko na krót­ko, aby napeł­nić rezer­wy wody, i znów rusza­my na pusty­nię Kavir, tym razem do opusz­czo­ne­go kara­wan­se­ra­ju. Widząc dziu­ry w dro­dze Jasiek zapo­bie­gaw­czo upusz­cza powie­trze z opon. Kara­wan­se­raj został zbu­do­wa­ny w cało­ści z gli­ny i cegły, ma wciąż widocz­ne pod­ziem­ne tune­le, zbior­ni­ki na wode i kata­kum­by, przez któ­re pustyn­ny wiatr gwiż­dże i szep­cze opo­wie­ści z daw­nych cza­sów. Wie­czo­ra­mi gra­my w pił­kę na pustyn­nym pia­sku i coraz bar­dziej uza­leż­nia­my się od tych ponad­cza­so­wych prze­strze­ni i nie­skoń­czo­nych horyzontów.

Pusty­nia Kavir
Syl­we­stro­wa kapu­sta zasmażana
Pusty­nia Kavir — postój na noc

W połu­dnio­wym Ira­nie trud­no jest dostać olej napę­do­wy, ponie­waż kwit­nie prze­myt do Paki­sta­nu, a sieć sta­cji ben­zy­no­wych nie jest tak gęsta jak na pół­no­cy. Dla­te­go pla­nu­je­my zle­cić mon­taż więk­sze­go baku w Isfa­ha­nie, dużym mie­ście z ogrom­ną dziel­ni­cą warsz­ta­to­wą. Nasz obec­ny bak ma pojem­ność 70 l, co wystar­cza na nie­ca­łe 400 km. Spę­dza­my więc 3 dni w dziel­ni­cy warsz­ta­to­wej, pozna­jąc ormiań­skie­go Vre­sha i jego zna­ny poza gra­ni­ca­mi warsz­tat samo­cho­do­wy glob­tro­te­rów. Nie­ste­ty nie uda­je nam się powięk­szyć baku, bo kon­struk­cja kabi­ny jest zbyt wąska i skom­pli­ko­wa­na. Dla­te­go nadal będzie­my pole­gać na naszych dodat­ko­wych kani­strach rezer­wo­wych 2x20 l. Ale mamy też inne małe atrak­cje. Tosi wypa­da dru­gi ząb, więc wróż­ka zębusz­ka zapra­sza ją do ter­ra­rium z gada­mi. Zaglą­da­my też na sta­re mia­sto Isfa­han, prze­cho­dzi­my wie­le kilo­me­trów, ale jakoś to mia­sto nas nie zachwy­ci­ło, przy­naj­mniej tym razem. Jest zim­no, gło­śno, tłum­nie… W warsz­ta­cie Vre­sha pozna­je­my Flo z Nie­miec oraz Davi­da i Myriam z Luk­sem­bur­ga. Jedzie­my dalej razem – zno­wu na wschód i pusty­nię. W kie­run­ku Na-in wspi­na­my się na prze­łęcz i kolej­ne 2500m, ponow­nie napeł­nia­my bak (65 l za 80 cen­tów) i 40 l w kani­strach zapa­so­wych za 1 dola­ra, jemy pysz­ny ryż sza­fra­no­wy z kur­cza­kiem i fryt­ka­mi w knaj­pie dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek i docie­ra­my do Ana­ra­ku. W samą porę, by przy wie­czor­nym słoń­cu zebrać drew­no na ogni­sko i piec chleb z paty­ka z Myriam, Davi­dem i Flo. Następ­ne­go ran­ka żegna­my się z Flo i wraz z Davi­dem i Myriam wyru­sza­my na off-roado­wą przy­go­dę do sta­rej opusz­czo­nej kopal­ni mie­dzi na grzbie­cie małe­go pasma gór­skie­go na pusty­ni. Po wie­lu zaku­rzo­nych kilo­me­trach docie­ra­my na plac zabaw dla dużych i małych. Opusz­czo­ne pie­ce do wyta­pia­nia, kil­ka głę­bo­kich, prze­ra­ża­ją­cych szy­bów bez koń­ca, wie­le budyn­ków pra­wie pochło­nię­tych przez pia­sek. Tosia nie opusz­cza Davi­da na krok. Kolej­na wiel­ka miłość, a do tego David też jest stra­ża­kiem… Hmmm, zako­cha­ni są wśród nas… a nasza Tosia szcze­gól­nie kochli­wa! Następ­ne­go ran­ka wra­ca­my do ucy­wi­li­zo­wa­nej czę­ści pusty­ni. Zno­wu prze­pra­wia­my się przez pia­sek, głę­bo­kie kory­ta rzek i błot­ne osa­dy z czyn­nej kopal­ni oło­wiu. W Cho­pa­nan żegna­my się ser­decz­nie z Miri­jam i Davi­dem. Oni jadą dalej na pół­noc, a my na płd-wsch. Tak spon­ta­nicz­nie nawią­zu­ją się przy­jaź­nie, dro­gi życia i podró­ży krzy­żu­ją się, a potem ponow­nie się roz­cho­dzą. Ale jeste­śmy pew­ni, że prę­dzej czy póź­niej znów się zoba­czy­my. Tosia jest bar­dzo smut­na, ale kie­dy widzi pierw­sze gwiaz­dy i księ­życ, i woła „Dobra­noc słoń­ce, wróć jutro!” do ostat­nie­go pro­my­ka, jej wiel­ka tęsk­no­ta powo­li mija.

Kara­wan­se­raj Karshahi
Kara­wan­se­raj Karshahi
Kara­wan­se­raj Karshahi
Kara­wan­se­raj Karshahi
Anto­nia i David
David, Flo i Myriam
Pro­duct Düs­sel­dorf meets Ludwigsfelde
Widok z daw­nej kopal­ni miedzi
Gli­nia­ne pie­ce do wyta­pia­nia miedzi
Widok na pusty­nię Kavir
Nasz lata­wiec nad sta­rą kopalnią

Przez roz­pro­szo­ne wio­ski-oazy i nie­rów­ne grzbie­ty gór­skie, poprze­ci­na­ne sze­ro­ki­mi kamie­ni­sty­mi rów­ni­na­mi, obok gorą­cych źró­deł ter­mal­nych, docie­ra­my do oazy Aru­san. Tutaj zim­na woda try­ska u pod­nó­ża góry do ogro­dów oazo­wych, gdzie hodu­je się pal­my dak­ty­lo­we, i pły­nie dalej na zaku­rzo­ną rów­ni­nę sol­ną. Mar­co Polo też tu był, ale nie odwa­żył się wyru­szyć dalej na pusty­nię z powo­du żyją­cych tu zło­śli­wych dżi­nów. Dalej na połu­dnie, w Bay­aziy­eh, znaj­do­wa­ło się kie­dyś całe gli­nia­ne mia­sto i pałac. Więk­sza jego część zapa­dła się w sobie, ale i tak obraz jest baj­ko­wy i spa­ce­ru­je się mię­dzy pała­ca­mi z gli­ny. Wyglą­da na to, że za kil­ka­dzie­siąt lat tyl­ko duże gli­nia­ne wzgó­rze będzie świad­czy­ło o daw­nym mie­ście. Skrę­ca­my na płd. zach. na dziu­ra­wą, czę­ścio­wo przy­sy­pa­ną pia­skiem sta­rą dro­gę, i wkrót­ce upa­ja­my się maje­sta­tycz­ną pano­ra­mą i prze­strze­nią, któ­re cze­ka­ją na nas za małą prze­łę­czą. Jedzie­my od hory­zon­tu do hory­zon­tu, aż po kil­ku godzi­nach docie­ra­my do ogrom­ne­go pasa wydm. Okrą­ża­my go na zachód, i podą­ża­my wzdłuż torów kole­jo­wych, aż docie­ra­my do opusz­czo­ne­go pustyn­ne­go obo­zu u pod­nó­ża wydm. Ponow­nie, wraz z ostat­ni­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, zanu­rza­my się w morzu pia­sku, śli­zga­my się, tur­la­my i prze­ko­pu­je­my w górę i w dół. Tym razem jed­nak pia­sek jest gru­bo­ziar­ni­sty, a co za tym idzie wie­czor­ny peeling w łóż­ku jest bar­dziej efektywny.

Świe­ża zup­ka pustynna
Oasa w Arusan
No i gdzie te wielbłądy?!
Mia­sto z gli­ny Bayaziyeh 
Po lewej kołat­ka dla panów (niski ton), po pra­wej dla pań (wyso­ki ton)
Pustyn­ny dżin
Cała naprzód za horyzont
Uwa­ga! Wiel­błą­dy na zderzaku!
Pusty­nia Rig‑e Zarrin
Pusty­nia Rig‑e Zarrin
Pusty­nia Rig‑e Zarrin
Na dachu twier­dzy z gli­ny Kharanaq
Twier­dza Kharanaq
Twier­dza Kharanaq

Znów wra­ca­my do cywi­li­za­cji bo zapa­sy wody i żyw­no­ści się wyczer­pa­ły, i byli­śmy offli­ne przez kil­ka dni (brak inter­ne­tu też bywa bar­dzo relak­su­ją­cy…). Po posto­ju w gli­nia­nej for­te­cy Kha­ra­naq, w któ­rej obec­nie mie­ści się muzeum, jedzie­my do pustyn­ne­go mia­sta Jazd. Zakwa­te­ro­wa­ni jeste­śmy na słyn­nym par­kin­gu glob­tro­te­rów przed hote­lem Silk-Road. Kolej­ne dni to mie­szan­ka zwie­dza­nia i orga­ni­za­cji. Prze­dłu­ża­my wizę, wymie­nia­my pie­nią­dze (po kil­ku pró­bach), a wie­czo­ra­mi w let­nich tem­pe­ra­tu­rach wędru­je­my po orien­tal­nym mie­ście ze sta­rym baza­rem, wąski­mi gli­nia­ny­mi alej­ka­mi i ukry­ty­mi pała­ca­mi z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi wie­ża­mi wia­tro­wy­mi. Wie­le z nich znaj­du­je się na liście świa­to­we­go dzie­dzic­twa UNESCO. Pod zie­mią labi­rynt tzw. kana­tów — tune­li wod­nych cza­sa­mi o dłu­go­ści ponad 80 km, wyko­pa­nych set­ki lat temu z odle­głych gór do nawad­nia­nia pól i miast. W Jazd scho­dzi­my głę­bo­ko do kana­tu, zdwie­dza­my sta­ry młyn wod­ny i przy­jem­nie chłod­ne pod­ziem­ne miej­sca spo­tkań. Fred rów­nież doma­ga się uwa­gi po prze­je­cha­nych kilo­me­trach w tere­nie pustyn­nym. Licz­ne śru­by z kabi­ny i ramy muszą być dokrę­co­ne, a tak­że wyma­ga­ne jest sma­ro­wa­nie prze­gu­bów. Jasiek zauwa­ża, że więk­szość śrub z tyl­ne­go moco­wa­nia kabi­ny pozo­sta­ło gdzieś na pusty­ni i pękła rama nośna. Na szczę­ście nie jest to jesz­cze dra­ma­tycz­ne. Jaś wyko­rzy­stu­je swo­je zdol­no­ści akro­ba­tycz­ne i poświę­ca kil­ka godzin na zamo­co­wa­nie nowych, dłuż­szych śru­by (tym razem miej­my nadzie­ję bar­dziej trwałych).

Par­king przed Silk-Road Hotel w Jazd
Wiel­błą­dy przedszkolne
Pięk­ny meczet w Jazd
Dzie­dzi­niec wewnętrz­ny sta­re­go pała­cu kupieckiego
Muzeum Pałac Lariha 
Pałac Lari­ha
Pałac Lari­ha

W dro­dze do Ker­man zatrzy­mu­je­my się na noc przy sta­rej for­te­cy Sary­azd i dosta­je­my pysz­nie wyglą­da­ją­cą zupę od miłej irań­skiej rodzi­ny. Następ­ne­go wie­czo­ru w Rasan­jan pod­grze­wa­my ją i sta­wia­my na sto­le, cie­sząc się prze­rwą w goto­wa­niu. Hmmm… ten zapach. Twa­rze dzie­ci nie wyglą­da­ły na szczę­śli­we, a my nie potrze­bo­wa­li­śmy zbyt dużej dozy wyobraź­ni, aby roz­szy­fro­wać zna­jo­my zapach. Tak, zosta­li­śmy “uszczę­śli­wie­ni“ zupą z podro­bów, odsta­ną przez kil­ka dni, aby uzy­skać wła­ści­wy lokal­ny smak i aro­mat. Nie dali­śmy rady się do niej prze­ko­nać, za to wychu­dzo­ne psy na pobo­czu dro­gi były prze­szczę­śli­we. I tak na sto­le poja­wi­ło się roz­wią­za­nie awa­ryj­ne w wer­sji zup­ki chiń­skiej i sałat­ki, wypró­bo­wa­ne przez glob­tro­te­rów na całym świecie.

Twier­dza Saryazd

Na ostat­nim odcin­ku tra­sy do Ker­man w kie­run­ku płd. wsch., poko­nu­je­my pierw­szą burzę pia­sko­wą, powie­trze sta­je się coraz bar­dziej suche (18% RH) a skó­ra wysy­cha i pęka na łok­ciach. W Ker­man znaj­du­je­my przy­jem­ne miej­sce na dzie­dziń­cu legen­dar­ne­go wśród glob­tro­te­rów hote­lu Orient Akhvan. Od dzie­się­cio­le­ci jest przy­stan­kiem dla podróż­ni­ków w dro­dze do Azji Połu­dnio­wo-Wschod­niej i spo­wro­tem. W uro­czym, wyło­żo­nym boaze­rią lob­by hote­lu ścia­ny i fila­ry pokry­wa­ją naklej­ki, pocz­tów­ki i pozdro­wie­nia od glob­tro­te­rów z całe­go świa­ta, wśród nich pocz­tów­ka z Kra­ko­wa. I tak zanu­rza­my się w nostal­gicz­ny mikro­ko­smos i jeste­śmy cie­pło wita­ni przez weso­łych bra­ci hote­la­rzy, któ­rzy pro­wa­dzą ten hotel od ponad 40 lat. Ponie­waż od dwóch lat licz­ba gości z zagra­ni­cy zre­du­ko­wa­ła się pra­wie zera, tym wyraź­niej odczu­wa się radość z naszej obec­no­ści. Wie­czo­rem jemy pysz­ne domo­we dania kuch­ni per­skiej w rusty­kal­nej hote­lo­wej restau­ra­cji, a w kuch­ni uśmiech­nię­te­go sta­re­go kucha­rza może­my zesta­wić sobie potra­wy wedle wła­sne­go uzna­nia — z garn­ków, któ­re rów­nież wyda­ją się skwier­czeć non stop od dzie­się­cio­le­ci. W cią­gu następ­nych 3 dni może­my znów uprać górę pra­nia, odbyć dłu­gie spa­ce­ry po mie­ście, podzi­wiać gigan­tycz­ny bazar z zamknię­ty­mi kara­wan­se­ra­ja­mi i hama­mem oraz doświad­czyć (nie zauwa­ża­jąc tego) małe­go trzę­sie­nia zie­mi (o sile 4,7), któ­re poka­zu­je nam z bli­ska w jakim obsza­rze ryzy­ka fak­tycz­nie się znaj­du­je­my. Na prze­pra­wę przez pusty­nię Lut od daw­na szu­ka­my dwóch kolej­nych kani­strów rezer­wo­wych, ale do tej pory nie mie­li­śmy szczę­ścia. Przy­pad­ko­wa roz­mo­wa z kie­row­cą pic­ku­pa na uli­cy koń­czy się miłą nie­spo­dzian­ką. Kie­row­ca zni­ka na chwi­lę i wra­ca z dwo­ma kani­stra­mi woj­sko­wy­mi. Pre­zent… Po raz kolej­ny jeste­śmy zasko­cze­ni, jak wie­le rze­czy w życiu zda­ża się we wła­ści­wym momen­cie i trud­no wytłu­ma­czyć to tyl­ko przy­pad­kiem. Zanim wyru­szy­my na kolej­ną pusty­nię, żegna­my się z naszy­mi gospo­da­rza­mi, po kil­ku pró­bach tan­ku­je­my bak i kani­stry, i odwie­dza­my grób gene­ra­ła Solej­ma­nie­go. Potem wspi­na­my się na kolej­ną prze­łęcz 2700m, napeł­nia­my wszyst­kie zapa­sy wody, kupu­je­my ostat­nie arty­ku­ły spo­żyw­cze w oazie Shah­dad i wie­czo­rem… leży u naszych stóp Pusty­nia Lut.

Hamam Gan­ja­li Khan
Przy gro­bie Qasem Soleimani
Plac Gan­ja­li­khan i sta­ry bazar w Kerman

Już w ciem­no­ści docie­ra­my do opusz­czo­ne­go pustyn­ne­go obo­zu na skra­ju Kalut. Następ­ne­go ran­ka wyda­je się, jak­by­śmy wylą­do­wa­li w opusz­czo­na osa­da na Mar­sie, sce­ne­ria jest tak nie­re­al­na. Przed śnia­da­niem wspi­na­my się na nasz pierw­szy kalut – grzbie­ty wyrzeź­bio­ne przez ero­zję wietrz­ną z kie­run­ku NW-SE, któ­re wyglą­da­ją jak śpią­ce dino­zau­ry lub zato­pio­ne łodzie pod­wod­ne. Powierzch­nia Kalut to oko­ło 50x150 km. Star­ty mate­riał skal­ny został następ­nie zde­po­no­wa­ny jako gigan­tycz­ny pas wydm zwa­ny Rig‑e Yal­lan na płd. wsch. z wydma­mi o wyso­ko­ści ponad 400m. Two­rzą one naj­wyż­sze wydmy w Ira­nie! Ale to nie jedy­na atrak­cja Pusty­ni Lut, tu w miej­scu pokry­tym kamie­nia­mi z czar­nej lawy znaj­du­je się naj­go­ręt­szy punkt na Zie­mi. Kil­ka lat temu zmie­rzo­no tu tem­pe­ra­tu­ry ponad 70°C. Pra­wie 30km dalej objeż­dża­my Kalu­ty od pół­noc­nej stro­ny i znaj­du­je­my pięk­ne miej­sce na noc­leg pośrod­ku tego dzi­wacz­ne­go kra­jo­bra­zu. Wędru­je­my przez kil­ka godzin, co krok zmie­nia się per­spek­ty­wa, tu poja­wia się wąski kanion, tam pięk­ne, dziw­ne for­ma­cje z pia­skow­ca, soli i chro­po­wa­tych kra­wę­dzi skal­nych. Jeste­śmy sami, jest poło­wa stycz­nia i już się poci­my! Wie­czo­rem kolej­na run­da pustyn­nej pił­ki noż­nej, spa­ghet­ti bolo­gne­se i kino domo­we, a kie­dy dzie­ci śpią cie­szy­my się spo­ko­jem i roz­gwież­dżo­nym nie­bem w tym wyma­rzo­nym miejscu.

Lądo­wa­nie na Mar­sie zakoń­czo­ne! (opusz­czo­ny camp na Pusty­ni Lut)
For­ma­cje Kalut na Pusty­ni Lut
Kaluts
Sło­ne jezio­ro na Pusty­ni Lut

Kil­ku­krot­nie prze­li­cza­my nasze rezer­wy ole­ju napę­do­we­go. Następ­nie decy­du­je­my się prze­kro­czyć Lut na wschód i spró­bo­wać dotrzeć do wydm Rig‑e Yal­lan. Donie­sie­nia na ten temat są sprzecz­ne — czy prze­wod­nik jest potrzeb­ny, czy nie, czy dro­ga jest prze­jezd­na po zala­niu, czy nie, czy w Chah Dashi znów będzie moż­na tan­ko­wać, czy nie… Jasne jest, że zjazd z tra­wer­su zachód-wschód i jaz­da wgłąb pusty­ni jest zale­ca­na tyl­ko dla kolum­ny samo­cho­dów tere­no­wych (lub co naj­mniej dwóch pojaz­dów). Dal­sza dro­ga głów­na jest dziu­ra­wa, pod­my­ta i napra­wio­na tyl­ko pobież­nie. To ewi­dent­ne, że pro­jek­ty infra­struk­tu­ry dro­go­wej na pusty­ni są ska­za­ne na nie­po­wo­dze­nie. Prze­kra­cza­my sło­ną rze­kę Rud‑e Shur i kil­ka wyschnię­tych sło­nych jezior. Rezy­gnu­je­my z jedy­nej zna­nej nam moż­li­wo­ści dotar­cia do wydm Rig‑e Yal­lan. Na bocz­nej tra­sie bra­ku­je świe­żych śla­dów opon, jeste­śmy sami, a w razie koniecz­no­ści cof­nię­cie się ponad 100 km na pie­cho­tę w tym nie­go­ścin­nym śro­do­wi­sku jest po pro­stu zbyt ryzy­kow­ne. Szu­ka­my schro­nie­nia na noc, tro­chę dalej od pobo­cza, bo ten teren cie­szy się złą sła­wą jako tra­sa prze­myt­ni­ków opium. Następ­ne­go ran­ka jedzie­my 3km i spo­ty­ka­my gru­pę wędru­ją­cych wiel­błą­dów — pierw­szą w podró­ży. Tosia i Leo są zachwy­ce­ni i dłu­go obser­wu­je­my te pięk­ne i dum­ne zwie­rzę­ta. Nie­dłu­go potem nie­spo­dzian­ka. Dość nowy dro­go­wskaz „Wydmy Rig‑e Yal­lan, 35 km” poka­zu­je kie­ru­nek na połu­dnie i piasz­czy­sty szlak! Ta tra­sa nie jest zazna­czo­na na żad­nej mapie i nie moż­na jej rów­nież zoba­czyć na zdję­ciach sate­li­tar­nych. Nie zasta­na­wia­my się dłu­go i poko­nu­je­my 35 km przez sło­ną pusty­nię, czar­ne pola skal­ne, wyschnię­te kory­ta rzek, zaspy pia­sku i wresz­cie jeste­śmy u pod­nó­ża pasa wydm. Jedzie­my kawa­łek dalej i szu­ka­my miej­sca na noc­leg u pod­nó­ża „naj­pięk­niej­szej” wydmy. O zacho­dzie słoń­ca i 15°C z dużym wysił­kiem wspi­na­my się na 200-metro­wy grzbiet wydmy i widzi­my za nim gigan­tycz­ne, pra­wie 10 000 km² wydmo­we pole. Leo bie­rze ze sobą pił­kę noż­ną i jeste­śmy cie­ka­wi, w jaki spo­sób uto­ru­je sobie dro­gę na dół. Wie­czo­rem przy ogni­sku oglą­da­my mistycz­ny wschód księ­ży­ca za „naszą wydmą”.

Zero­do­wa­ne reszt­ki Kalut
Pusty­nia Lut
Pusty­nia Lut
Pusty­nia Lut
Słoń czy wielbłąd?
Nasze pierw­sze wiel­błą­dy w naturze…
Wydmy Rig‑e Yallan
Wydmy Rig‑e Yallan
Sport na wydmach Rig‑e Yallan
Widok z wydm Rig‑e Yal­lan na Pusty­nię Lut

Tej nocy wszy­scy śpi­my źle i nie­spo­koj­nie, choć panu­je abso­lut­na i dosko­na­ła cisza. A przy śnia­da­niu następ­ne­go ran­ka już wie­my dla­cze­go – rze­czy­wi­ście był to przy­sło­wio­wy spo­kój przed burzą. U nas jesz­cze nie wia­ło, ale w odda­li na hory­zon­cie zoba­czy­li­śmy wiel­ką pia­sko­wo-brą­zo­wą chmu­rę zbli­ża­ją­cą się do nas z zacho­du. Po paru minu­tach byli­śmy w samym środ­ku zda­rze­nia. Fred trząsł się, słoń­ce zni­kło i poja­wił się nie­zwy­kły zmierzch, któ­re­go Tosia napraw­dę się prze­stra­szy­ła. Utknę­li­śmy. Pył pia­sko­wy nie­ustan­nie wci­skał się przez naj­drob­niej­sze szcze­li­ny, zwłasz­cza z przo­du kabi­ny kie­row­cy. Nie­mniej jed­nak był to wyjąt­ko­wy i impo­nu­ją­cy spek­takl siły natu­ry, i mie­li­śmy świa­do­mość, że bez ochro­ny Fre­da było­by nam cięż­ko to prze­trwać. Orien­ta­cja bez GPSu, z pia­skiem w oczach i płu­cach, i widocz­no­ścią zale­d­wie kil­ku metrów jest nie­moż­li­wa. Gdy­byś kon­ty­nu­owa­li jaz­dę to po kil­ku minu­tach filtr powie­trza w sil­ni­ku był­by zatka­ny. A więc trze­ba było cze­kać. Mie­li­śmy nadzie­ję (jako laicy), że burza nie potrwa dłu­żej niż 2 dni, bo na tyle wystar­czy­ło­by nam zapa­sów jedze­nia i wody. Po kil­ku godzi­nach nagle zni­kąd poja­wił się jeep, a zakap­tu­rzo­ny męż­czy­zna wysko­czył i zapy­tał, czy potrze­bu­je­my pomo­cy. Krzy­cze­li­śmy do nie­go, że wszyst­ko ok! Ale kie­dy skoń­czy się burza? Dziś wie­czo­rem… Dobra per­spek­ty­wa! Po ok 9.ciu godzi­nach wiatr tro­chę ucichł, tak że przy­naj­mniej odna­leź­li­śmy szlak z powro­tem na głów­ną dro­gę, mogli­śmy opróż­nić prze­peł­nio­ną toa­le­tę i napeł­nić wodę z kani­strów zapa­so­wych. W mię­dzy­cza­sie tem­pe­ra­tu­ra spa­dła do ​​pra­wie 0°C, co tłu­ma­czy tak sil­ny wiatr mię­dzy fron­ta­mi atmos­fe­rycz­ny­mi. Do póź­nej nocy Fred trzę­sie się i kole­bie, a pia­sek bęb­ni po dachu jak ulew­ny deszcz.

Począ­tek burzy piaskowej…

Rano, Jasiek wydmu­chał z kabi­ny pierw­szy brud za pomo­cą nasze­go kom­pre­so­ra. Dokład­ne czysz­cze­nie Fre­da cze­ka nas jesz­cze kil­ka razy, ponie­waż pia­sek wydo­sta­je się bez koń­ca ze wszyst­kich zakąt­ków auta. Szyb­ko poko­nu­je­my ostat­nią część pusty­ni Lut do Neh­ban­dan, mija­my kil­ka woj­sko­wych punk­tów kon­tro­l­nych i po pra­wie 350km mono­ton­nej jaz­dy docie­ra­my do pro­win­cjo­nal­ne­go mia­stecz­ka Zahe­dan, na gra­ni­cy Paki­sta­nu i Afga­ni­sta­nu. Panu­je tu wiel­ka bie­da, więk­szość hoste­li i pen­sjo­na­tów jest zamknię­ta, a pozo­sta­łe są dro­gie i obsłu­ga dość nie­uprzejm­na. Trud­no nam zna­leźć w mia­rę bez­piecz­ne miej­sce na noc więc osta­tecz­nie zatrzy­mu­je­my się przy głów­nej dro­dze. Następ­ne­go dnia sfru­stro­wa­ni wędru­je­my od jed­nej agen­cji ubez­pie­cze­nio­wej do dru­giej, ponie­waż pil­nie potrze­bu­je­my prze­dłu­że­nia poli­sy dla Fre­da. Tam spo­ty­ka­my Moh­se­na. Przy­ja­zny, mówią­cy po angiel­sku i bar­dzo sym­pa­tycz­ny Irań­czyk – i znów pozor­nie rze­czy nie­moż­li­we sta­ją się nagle moż­li­we! Dalej jedzie­my na sta­cję ben­zy­no­wą, gdzie tury­ści mogą ofi­cjal­nie zatan­ko­wać za dar­mo – to był­by genial­ny pomysł do zaadop­to­wa­nia w Euro­pie! I tak z uśmie­chem na ustach opusz­cza­my Zahe­dan i kie­ru­je­my się w stro­nę morza. Nara­zie mamy dość kurzu, pusty­ni i eks­tre­mal­nej suszy. 

Na obrze­żach Pusty­ni Lut

Po posto­ju w Bam, przez Jiroft na połu­dnie podróż do Zato­ki Per­skiej trwa kil­ka dni. Zauwa­żal­ny jest brak ole­ju napę­do­we­go, a wie­le sta­cji ben­zy­no­wych jest zamknię­tych. Przy jed­nej z nich stoi cyster­na, zatrzy­mu­je­my się, a chwi­lę póź­niej za nami rośnie kolej­ka cię­ża­ró­wek. Ponie­waż nie posia­da­my kar­ty pali­wo­wej, jeste­śmy zależ­ni od dobrej woli kie­row­ców. W krót­kim cza­sie, przy poga­węd­kach wsze­la­kiej tre­ści bez zna­jo­mo­ści far­si, i dzię­ki uprzej­mo­ści czte­rech kie­row­ców, wszyst­kie nasze zbior­ni­ki są peł­ne. Oczy­wi­ście za dar­mo, to kwe­sia hono­ru i gościn­no­ści Irań­czy­ków. W ramach rewan­żu Jaś roz­da­je naklej­ki z domu „Land Bran­den­burg” z orłem w her­bie, któ­re roz­cho­dzą się jak cie­płe bułecz­ki i są dum­nie przy­kle­ja­ne na przed­nich szy­bach. W Minab nie widzi­my jesz­cze morza, ale dzię­ki przy­ja­cie­lo­wi z Tabriz prze­dłu­ża­my kar­tę SIM i odwie­dza­my kolo­ro­wy czwart­ko­wy dzień tar­go­wy. Coraz bar­dziej chce­my odpo­cząć od zgieł­ku i hała­su. Chce­my na wyspę – Keszm już wzy­wa. Przed nami dłu­gie kolej­ki samo­cho­dów w por­cie koło Ban­dar-Abbas, cze­ka­ją­ce na prom – korzy­sta­my z oka­zji i usta­wia­my się na pustym pasie dla cię­ża­ró­wek. Kolej­ne pół­to­rej godzi­ny stre­su i papier­ko­wej robo­ty, a potem pły­nie­my pro­mem i od razu robi się spokojniej…

Targ w Minab
Prom na wyspę Keszm

Wyspa jest praw­dzi­wym rajem przy­ro­dy i jed­nym z nie­wie­lu świa­to­wych geo­par­ków UNESCO, co spra­wia, że ​​ser­ce bije nam szyb­ciej. W związ­ku z tym Leo absol­wu­je dodat­ko­we jed­nost­ki dydak­tycz­ne z geo­lo­gii i geo­gra­fii. Jeden dzień poświę­ca­my na porząd­ki, dopiesz­cza­nie Fre­da (wymia­na fil­trów, regu­la­cja i nasma­ro­wa­nie drzwi po burzy pia­sko­wej, bo zam­ki się zablo­ko­wa­ły) i adap­ta­cję do kli­ma­tu (prze­pa­ko­wa­nie rze­czy zimo­wo-let­nich). Leo wypro­wa­dza się ze swo­je­go zimo­we­go lego­wi­ska w alko­wie do łóż­ka w kabi­nie kie­row­cy – w koń­cu jest teraz ponad 20°C. Ale potem zanu­rza­my się w róż­no­rod­ne cuda natu­ry na wyspie. Naj­pierw wybie­ra­my się na wyciecz­kę łodzią do lasów namo­rzy­no­wych Hara, rezer­wa­tu bios­fe­ry UNESCO z wła­sną eks­cy­tu­ją­cą flo­rą i fau­ną. Tu cią­gle wra­ca­my myśla­mi do książ­ki „Gdzie śpie­wa­ją raki” (war­to prze­czy­tać, autor­ka Delia Owens). Dalej podzi­wia­my Doli­nę Rzeźb (Doli­na Tan­dis-He), Doli­nę Gwiazd, i Doli­nę Sho­ur oraz wspi­na­my się na Dach Wyspy Keszm (Roof of Queshm). Tutaj ero­zja wietrz­na i wod­na wyrzeź­bi­ły na prze­strze­ni wie­ków wyjąt­ko­wy kra­jo­braz z wapie­nia musz­lo­we­go. Powierzch­nia jest peł­na ska­mie­nia­ło­ści — głów­nie musz­li, kora­li i roz­gwiazd. Wędru­je­my przez kil­ka godzin i jeste­śmy zafa­scy­no­wa­ni tym samot­nym baśnio­wym świa­tem fan­ta­zji. W kolej­nych dniach w pro­gra­mie znaj­dą się rów­nież kanio­ny Chah­kuh i Cha­ka­vir — tutaj rów­nież natu­ra jest wyjąt­ko­wym arty­stą, a jej narzę­dziem jest ero­zja. Dni zwie­dza­nia prze­pla­ta­ne są dnia­mi odpo­czyn­ku na pla­ży i kąpie­la­mi w morzu. Wresz­cie docie­ra­my do kolej­nej wiel­kiej atrak­cji wyspy, gigan­tycz­na kopu­ła sol­na o śred­ni­cy 7 km i ukry­te w niej naj­dłuż­sze jaski­nie sol­ne na świe­cie! Z bar­dzo sym­pa­tycz­nym prze­wod­ni­kiem prze­mie­rza­my pod­ziem­ne tune­le peł­ne barw­nych, zróż­ni­co­wa­nych warstw soli. Leo, Anto­nia i Levin opu­ku­ją odłam­ki skal­no-sol­ne zgod­nie z instruk­cją prze­wod­ni­ka i odsła­nia­ją ok. 1 cm war­stwę błysz­czą­ce­go jak zło­to piry­tu! Na koniec wszy­scy zatrzy­mu­je­my się na chwi­lę, gasi­my latar­ki i trwa­my w cichej medy­ta­cji, w głę­bi­nach sol­nej góry.

Wyciecz­ka do lasów namorzynowych
Las namo­rzy­no­wy pod­czas odpływu
Doli­na Rzeźb — Wyspa Keszm
Tra­dy­cyj­ne pie­cze­nie chleba
Wędrów­ka w Doli­nie Rzeźb
Cha­ka­vir Canyon
Tra­dy­cyj­na budo­wa łodzi
I wszyst­ko jasne!
Chah­kuh Canyon
Cha­ka­vir Canyon

I tak powo­li zbli­ża się waż­ny dzień, też świę­to­wa­ny na wyspie… Leo koń­czy 12 lat. Jego ostat­nie uro­dzi­ny świę­to­wa­li­śmy w Ana­to­lii, i od tam­tej pory doko­nał nie­sa­mo­wi­te­go sko­ku roz­wo­jo­we­go. Nie tyl­ko urósł tak bar­dzo, że led­wo mie­ści się w alko­wie, a jego sto­pa prze­ro­słą moją, ale stał się znacz­nie bar­dziej nie­za­leż­ny i pew­ny sie­bie. W swo­im mło­dym życiu widział dwa razy wię­cej kra­jów niż skoń­czył lat. Teraz mówi dobrze po angiel­sku i wyko­nu­je dla nas pro­ste tłu­ma­cze­nia na turec­ki. Na uro­dzi­ny był pysz­ny ser­nik, kupon na bur­ge­ry taty, rejs łód­ką i wie­czór fil­mo­wy z „Sisters Act”. Wyciecz­ka łodzią jest w rze­czy­wi­sto­ści wyciecz­ką moto­rów­ką i wypły­wa­my na wody Zato­ki Per­skiej z pręd­ko­ścią 50 km/h, aby oglą­dać del­fi­ny. I fak­tycz­nie poka­zu­ją się nam ska­cząc i nur­ku­jąc na prze­mian! O dzi­wo, w tym dość tłocz­nym miej­scu, gdzie oko­ło 15 innych łodzi też je oglą­da. Po posto­ju na wyspie Hen­gam wra­ca­my na Queshm. A następ­ne­go dnia nadal czu­je­my nasze 4 lite­ry po dzi­kich sko­kach motorówki…

Wędrów­ki błot­ne w cza­sie odpływu
Kapu­sta zasma­ża­na — remake
Camp na zachod­nim wybrze­żu Keszm
Przed­szko­le wielbłądzie
Disco z mgłą i lase­ra­mi u Gor­do­na i Tamary
Tama­ra, Gor­don, Eri­ka, Levin i Chris
Hmmm… przy­pływ kogoś zaskoczył
Przed jaski­nia­mi solnymi
Pla­ża połu­dnio­wa na Keszm
Wej­ście do jaskiń solnych
Wędrów­ka do jaskiń solnych
Krysz­ta­ły sol­ne w jaskini
Soli ci u nas dostatek!
Kolo­ro­we war­stwy solne
I kto tu się smieje?
Sole­ni­zant!
Wyciecz­ka do delfinów
Tyle nowych przyjaciół!

Po sza­leń­stwie zaku­po­wym w mie­ście Keszm, uzu­peł­nie­niu zapa­sów wody i żyw­no­ści, tra­fia­my znów na ustron­ną pla­żę w zachodz­niej czę­ści wyspy. Tu spon­ta­nicz­nie sta­je­my się czę­ścią małe­go i miłe­go mię­dzy­na­ro­do­we­go kam­pu na pla­ży, przy ogni­sku wymie­nia­my się opo­wie­ścia­mi, rada­mi i pla­na­mi podró­ży, i tu wresz­cie koń­czy­my pisać blog… Uff.

Zam­ki z pia­sku — przed przypływem…
Kędy dro­ga…?
Uczta racu­cho­wa
Mię­dzy­na­ro­do­wy camp pla­żo­wy (Foto: Mori)
Leo, Levin i Tosia wędru­ją do Doli­ny Shour
Widok z “Roof of Qeshm” z Eri­ką i Chrisem
Widok na Doli­nę Tandis
Camp w Doli­nie Tandis
Rzeź­by przy zacho­dzie słońca

Wyglą­da na to, że ten blog jest naj­dłuż­szym wpi­sem wszech­cza­sów. Ale Iran i jego róż­no­rod­ność po pro­stu nas ocza­ro­wa­ły. Jest tu tyle do odkry­cia, że trud­no wybrać co pomi­nąć. Co teraz? To pyta­nie czę­sto oma­wia­ne z inny­mi podróż­ni­ka­mi. Skok w bok na Pół­wy­sep Arab­ski wyda­je się być w zasię­gu ręki. Regio­nal­ne nego­cja­cje poko­jo­we i bila­te­ral­ne roz­mo­wy dyplo­ma­cji na Bli­skim Wscho­dzie idą w pomyśl­nym kie­run­ku, Omi­cron nie wyda­je się być poważ­nym zagro­że­niem dla zamknię­cia gra­nic, więc jeśli wszyst­ko się uło­ży, to praw­do­po­dob­nie zaha­czy­my o Emi­ra­ty i Oman na kil­ka tygo­dni. Dzie­ci nadal są w peł­ni zaan­ga­żo­wa­ne, zado­wo­lo­ne z nowych zna­jo­mo­ści i przy­jaź­ni oraz codzien­nych małych i dużych przy­gód i odkryć. Tosia szcze­gól­nie robi wie­le takich drob­nych odkryć, jak np. to, że ser­ce w cie­le nie ma kształ­tu ser­ca, jakie zawsze malo­wa­ła. Na coty­go­dnio­wym tar­gu odkry­ła mię­dzy licz­ny­mi podro­ba­mi, goto­wa­ny­mi na parze, pie­czo­ny­mi lub suszo­ny­mi kozi­mi łba­mi, noga­mi, języ­ka­mi itp. — ser­ce woło­we. Komen­tarz: „Ser­ce to tyl­ko taki czer­wo­ny klop­sik i nie jest wca­le takie ład­ne!”. Tak, każ­dy z nas ma swo­je odkry­cia, na róż­nych płasz­czy­znach, nie­któ­re moty­wu­ją do zadu­my, a inne po pro­stu cie­szą. Ahoj!

Dzię­ki Mori! (white_buffalo_studio)
Napisane w Podróż 2020
1 komentarz
Magdalena

Nawigacja po wpisach

   10. Turcja żegna — Iran wzywa
Leo Post 8   

Zobacz inne

13. Powrót do domu — z Półwyspu Arabskiego do Polski

Czytaj dalej

12. Oman – w punkcie zwrotnym podróży

Czytaj dalej

Komentarze (1)

  • Ilona 7. marca 2022 dnia 16:31 Reply

    Madziu kocha­na, two­ja opo­wiesc pory­wa i prze­no­si mnie dale­ko stad. Faj­nie odpo­czac przy dobrej lek­tu­rze. Zdje­cia cza­sem wyda­ja sie byc nie­re­al­ne, zupel­nie inna jest to rze­czy­wi­stosc. Ale macie fajnie.…!
    Jak zwy­kle zazdrosz­cze i cze­kam na dal­szy ciag. Pozdra­wiam cie­plut­ko i milut­ko. Uwa­zaj­cie na sie­bie i wra­caj­cie tu do nas wreszcie 🙂

Skomentuj Ilona Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Ostatnie wpisy

  • Radio Cosmo i prelekcja w Krakowie 18 listopada 2023
  • Prelekcja z podróży — 29.09.2023 na “Bücherstall” w Wünsdorf
  • Prelekcja z podróży — 16.09.2023 na “Lange Nacht der Zugvögel” Alt Jesnitz
  • KOLOSY 2022 — Ogólnopolskie Spotkania Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów w Gdyni
  • Prelekcja z podróży — 03.03.2023 na zamku w Beeskow

Seidenstrasse
50 000 km
2 Jahre

Newsletter


 

Prawny

  • Stopka redakcyjna / ochrona danych

Używamy ciasteczek, aby zapewnić najlepszą jakość korzystania z naszej witryny.

Możesz dowiedzieć się więcej o tym, jakich ciasteczek używamy, lub wyłączyć je w .

Richtung Knorizont / Kierunek Knoryzont
Powered by  Zgodności ciasteczek z RODO
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.

Ściśle niezbędne ciasteczka

Niezbędne ciasteczka powinny być zawsze włączone, abyśmy mogli zapisać twoje preferencje dotyczące ustawień ciasteczek.

Jeśli wyłączysz to ciasteczko, nie będziemy mogli zapisać twoich preferencji. Oznacza to, że za każdym razem, gdy odwiedzasz tę stronę, musisz ponownie włączyć lub wyłączyć ciasteczka.